Byłem w Radocynie krótko, zaledwie 25 godzin, więc moja rela będzie dość wycinkowa. Uzupełniam ją o moje wrażenia podróżowe, zatem proszę o wybaczenie że będzie tu pewnie za dużo mnie a za mało Radocyny.
No w każdym razie opuszczam Poznań we wtorek o 18:28 i dojeżdżam do Kutna. W okolicach tego miasta doganiam zalegający nad wschodnią połową Polski niż – z lazurowego nieba nie zostaje nic, nad głową mam ciężkie chmury. Dworzec w Kutnie to już inna bajka, wcale nie kazikowo-kultowa. Obiekt jest po generalnym remoncie i wygląda pięknie. To ładna bryła w kolorze (chyba) sól z pieprzem, efektownie podświetlana – cudeńko! Plus bajery – drzwi same się otwierają, klozety same spłukują i tak dalej. Ale w środku jest aż zbyt sterylnie. Można kupić bilety i to wszystko, żadnego baru, kiosku, poczty, fryzjera dworcowego! Idę w pogrążone w mroku Kutno. Zaraz za dworcem kultowe klimaty powracają. Jem żurek w barze tak obskurnym, że nawet Rumcajs mocniej nasunąłby swój kapelusik na czoło. Obok mnie dwóch lekko zawianych tirowców - spożywają zapiekanki z piwem i nabijają tytoniem gilzy. Ale wszystko na spokojnie, narzekają tylko na Hiszpanię dokąd jeżdżą – że to pastuchy i leniuchy. Wracam na laboratoryjny dworzec i wsiadam w pociąg Gdynia – Krynica. W rozkoszą ładuję się w kuszetkę! Jest jeszcze wcześnie, ledwo po 22:00 ale szybko zasypiam. Budzę się na moment w Łodzi, potem przez sen słyszę coś jakby „Kraków”, na chwilę otwieram oczy w Tarnowie a po ósmej budzę się ostatecznie. Wysiadam w Grybowie, pochmurnym, kompletnie zaspanym i pustym, wkrótce jednak rozlegają się dzwony a na ulice wylegają ludzie. Ale piękny kościół mają w tym Grybowie, góruje nad miastem niepodzielnie. I w środku ładny… Jakoś zlatuje mi czas, bo jeszcze nad rzeką jem zapasy ale już wkrótce mam autobus do Gorlic. I dopiero tu zaczyna się klops. Jeszcze na luziku oglądam nieczynną stację kolejową w Gorlicach, a potem na dworcu autobusowym ze zgrozą przyjmuję do wiadomości, że w kierunku Zdyni i Koniecznej nic dziś nie jedzie. Do Radocyny mam stąd 31 kilometrów, jakieś nieporozumienie! No ale idę, do Sękowej podrzuca mnie potem kawałek pewien facet, zawsze coś. Najgorsza droga jest do Malastowa, potem skręcam w bok i idę już fajnymi lokalnymi dróżkami. Droga przez Czarne dłuży mi się już niemiłosiernie, potem przez nonszalancję nawet gubię drogę i dopiero za czwartym brodem do Nieznajowej zawracam w kierunku Rado. Wreszcie jakoś około 14:30 wchodzę na Radocyńską Werandę. A tam jak gdyby nigdy nic siedzą Pietruszki i wcinają obiad! Witamy się, po czym robię się wilczo głodny, moją ofiarą padają flaki i jajecznica. Przychodzą elfy z Rivendell (oprócz jednej elficy, która jest w trakcie tajemniczych zabiegów z włosami…). Na własnej skórze odczuwam przyjemność siedzenia tam i niespiesznego gadania. A po jakimś czasie podjeżdża czarna limuzyna, z której wysypują się Laska, Gero i Antiwitek! Powitania, jedzenia i propozycja spaceru w górę dawnej wsi. Początkowo nie uważam się za zdolnego do takiej wyprawy, ale idę. No i dochodzimy aż do starego cmentarza i dalej w górę, na jeżyny. Wyśmienite zresztą. Po powrocie są jeszcze mecze w piłki: nożną i siatkową, emocjeeeee! W tym pierwszym Witek przeprowadza niesamowity rajd prawą stroną, w stylu Claudio Caniggi, daje ów rajd gola naszej drużynie a bohater akcji długo regeneruje się potem na trawie (i ogłasza chwilowe moratorium na ćmiki!). Parę minut wcześniej Natalia zdobywa (w debiucie!) gola, a w ogóle wszyscy są pod wrażeniem technicznych umiejętności Laski. Moim zdaniem nie ustępuje Ludo Obraniakowi.
Z wolna nadchodzi wieczór. Przygotowujemy ognisko, Wit dostarcza kiszki a Ewa surówkę, natomiast Gero i Budzy – program artystyczny. Głównie klasyka angielskiego (?) rocka, więc prawie nic nie kumam
, ale podoba mi się. Później zresztą, gdy już przenosimy się pod werandę z powodu mżawki, jest więcej budzegosolo no i tutaj najlepiej według mnie wypadły „Cuda” i „Na niebie ciągły ruch”. Po północy idziemy spać… Witek i Laska do namiotu na osiedlu a reszta do pokojów – Gero i ja mamy wspólny z jeszcze jakimś gostkiem. Okazuje się on Potwornym Chrapaczem, Gero nagrywa go nawet na telefon a ja w rozpaczy myślę nawet jakby mu spuścić manto. Ale jakoś zasypiamy a łobuz przezornie opuszcza nasze lokum bladym świtem.
Rano chmur znacznie mniej, ciepło i w takiej scenerii zaczynam śniadanie. Powoli wszyscy się schodzą, no tak – te śniadania, wspominane już na UT, mają istotnie swój urok. Później jest gra i ku mojej radości (skoro tak szybko odpadł Dead Kennedys) wygrywa Marek Grechuta! Potem Witek oficjalnie wykonuje swój najnowszy przebój pt: „Gdyby”. Idziemy w kierunku Czarnego, odwiedzamy cmentarz, wracamy, odwiedzamy miejsce do kąpieli, Gero puszcza mi z aparatu telefonicznego „Szanujmy wspomnienia” i już mam utwór Skaldów, który lubię!
Dużo tu tlenu w powietrzu, spalam wszystko jeszcze szybciej niż zwykle, więc po spacerze znów yś bin hungryś – tym razem pożeram wyśmienity gulasz. Później rewanże sportowe, znów futbol i siatka, mecze na styku: 10 do 9 i 17:15!
No i to już prawie koniec dla mnie… Wsiadamy do auta, pożegnania, kawałek za Konieczną Witti i Gero wysiadają i idą na wyprawę, a Laska podwozi mnie do Grybowa. Tam mam po chwili pociąg do Tarnowa i to już w zasadzie koniec mojej radocyńskiej eskapady, choć do Poznania wróciłem jeszcze jakiś czas później. Było bardzo sympa, dzięki wszystkim!