Drogi pamiętniku, jeszcze jedno do napisania mi zostało:
Płyta z błędem w tytule. Lecz, choć nie był on zamierzony i zorientowałem się dosyć późno, nie wydaje mi się, żeby jakoś zmieniał oblicze albumu. Może nawet je dopełnia?...
Kilka utworów, jak i znaczna część ścieżek powstało w czasie prac nad SZEŚCIOMA... i nad wspomnianym już raz wcześniejszym projektem, z którego SZEŚĆ... się ostatecznie wykluło.
Principaliter - znane wcześniej jako „Łazanki”. Takie intro-zmyłka. Lubię, ale już tu się objawia problem muzyki tworzonej ze słuchawkami na uszach - da się tego słuchać tylko przy pomocy słuchawek właśnie...
Seler - pierwszy utwór stworzony w nowym mieszkaniu. Początkowo była to naprawdę urokliwa chmura pogłosów, ale jak to z pogłosami bywa - bardzo trudno nad taką ich ilością zapanować i utwór był nieco ekstremalny. Po gruntownym przerobieniu wyszło coś zupełnie nowego. Problem w tym, że zabrakło mi trochę pomysłów na te sześć minut... Bardzo długo się z tym utworem męczyłem - i z tworzeniem, i z decyzją, czy już jest skończony... Od tego kawałka właściwie wszystko zależało. Koncepcje płyty (a nawet płyt) zmieniały się wraz z koncepcjami na wykorzystanie „Selera”. Chciałem go nawet na trzy części pociąć, ale w końcu został taki trochę niedogotowany... Pod koniec oczywiście bardzo nierówne dzwonkowe plumkanie - piękny przykład na to, że po przekroczeniu pewnego poziomu zmęczenia tracę kontrolę nad całością i zaczynają mi umykać istotne detale...
Kryptopseudokower - cała misterna, okupiona godzinami dłubania plecionka akordów poszła na marne po dodaniu innych ścieżek, ale i tak jestem dość zadowolony z efektu.
Fryzjer - o!, tu już pracowałem na ostrym nerwie... To był ten moment, w którym uznałem, że jedynym wyjściem jest jednak dokończenie projektu, ale przy jednoczesnym zużyciu dosłownie wszystkiego, co miałem w zapasie, żeby móc na koniec odetchnąć z ulgą i po prostu zamknąć za sobą przygodę z Dzikimgzem... Odbiło się to oczywiście na konstrukcji utworu, ale i na jakości. Pracowałem w pośpiechu i cóż... Patent na końcówkę zerżnąłem z „R” - wyszło strasznie męcząco, ale i tak najgorszy jest timing pseudosteeldrumu... Naprawdę trudno zagrać cokolwiek dwa razy tak samo człowiekowi, który grać po prostu nie umie... W dodatku w czasie rejestrowania steeldrumu właśnie siedziała obok mnie córka i hałasowała pudełkiem od melodiki. Hehehe, myślałem, że mikrofon tego nie ściągnie, ale w sumie wyszło fajnie, a jeszcze do „Pinzgauera” się nadało.
Dunder - nie wiem, czy nie ulubiony mój utwór stąd?... A było tak: wpadłem swego czasu na pomysł, żeby z Gerem zrobić taką tam zupełnie inną od wszystkiego (mojego wszystkiego) piosenkę. Nic z tego, co prawda, nie wyszło, ale ze zrobionej na tę okazję bazy ułożyłem „R”, a jeszcze mi została jedna ścieżka pianina. Pociąłem ją dość przypadkowo i dość przypadkowo wrzuciłem na coś, co było wynikiem mojego kombinowania z rytmem. Dodałem buczące pogłosy z melodiki i o! Są co prawda jakieś niedociągnięcia, jak na przykład mało dynamiczne wejście pianina na samym początku, ale to takie tam, mało ważne...
Biusthalter - znany wcześniej jako „Gołębie”, ale musiałem dodatkowy mastering zrobić, bo nijak nie chciał pasować do reszty utworów. Sam utwór przez to nieco stracił, ale całość naprawdę zyskała. Nie liczyłem tego dokładnie, ale gitara się chyba rozjeżdża ze wstecznym bębenkiem, ale co tam - wyszło coś jednak dla mnie niezwykłego. I ten delay na szurnięciu o strunę - o!, to jest coś (ale nie ma w tym mojej zasługi - tak po prostu samo wyszło...)!...
Rajzer (After) - wziąłem sobie kawałek Gerowej gitarki i w ciągu dosłownie dwóch godzin wyszło coś lekkiego i dość fajnego. Pyknięcia powinny trochę sztuczniej brzmieć (słychać, że to kijki), ale i to nie jest jakaś straszna zbrodnia.
Klajster - ten najbardziej traci podczas słuchania na kolumnach. Szkoda... Czy to jeszcze muzyka? Trudno mi odpowiedzieć i być może dla mniej przyzwyczajonych do takich dźwięków uszu to jakiś koszmar jest, ale ja bardzo sobie cenię. Z pomysłu na końcówkę jestem nawet dumny.
Pinzgauer - no, to to już zupełne rubieże i czasem pukam się w głowę, że takie coś zrobiłem, ale to najczęściej
na sucho, bo kiedy słucham, to okazuje się jednak, że to takie dość nieinwazyjne jest i spokojnie to niemal siedem minut sobie upływa, a początek, mimo wszystko jest nawet jakoś ekscytujący. Oczywiście, to schyłkowy etap produkowania płyty, więc tu i ówdzie rażą jakieś nierówności...
Superkuter - znany wcześniej jako „Rdza”. Próbowałem kiedyś zrobić coś na bazie „Łapaczy wiatru” (ale zupełnie inaczej niż w „Świetle z miodem”) i zanim się zorientowałem, że tam na 7/4 grają, to zrobiłem taką pokrzywioną perkusję, która kończyła się niekończącym się delayem. No i ten delay z tego tylko został. Dodałem do tego jakieś ścinki z Soundropsów, gwizdek ceramiczny i... no właśnie. Próbowałem różne rzeczy tam jeszcze wsadzić, ale nic już nie pasowało. I tak chyba pozostało temu kawałkowi zaskakiwać brakiem zmian.
R - no, już trochę napisałem przy okazji „Dundra”. Bardzo lubię tę część czadową, choć trzeba przyznać, że perkusja brzmi jak jakiś nakręcany automacik.
Przerywnik - jak to przerywnik. Nie do końca spełnia powierzone mu zadanie, ale pośpiech, pośpiech, pośpiech...
Mielenie pieprzu - znane już wcześniej. Pierwszy utwór nagrany po KOSMOS SZUMI i dwóch odrębnych próbach. Pomysł dość prostacki, w dodatku, coś mi się kołacze, że takie zapętlenie na kilku dźwiękach to musiałem poprzez zakamarki pamięci z jakiegoś Osjana wydobyć. Wyszło jednak nie najgorzej. I bębny fajnie trafiły.
Cukro - znane wcześniej jako „Sen o pomarańczowej kredce”. Dla mnie to taki tam śmieć trochę, ale mojej żonie podoba się najbardziej z całej płyty. W dodatku moja córka świetnie się kiedyś przy tym bawiła.
Szlagier - uuu, wokal bardzo poleciał na prawo. Nie wiem, czy to wina mojego programu, mojego patentu na rozsunięcie głosu na krańce słuchawek, czy czegoś jeszcze. W dodatku, to jest jednak jeden z najtrudniejszych instrumentów do zarejestrowania partyzanckim sprzętem i przez kolumny w ogóle nic nie słychać... I jeszcze wyszło, że jednak moje możliwości wokalne nie takie znowu duże... Ale lubię. Tyle tylko, że to jakiś żywy zespół powinien był nagrać...
I co? Wiedziałem gdzie chcę trafić, ale się nie udawało. I jeśli nawet poszczególne utwory bywają niezłe, to całość zupełnie bez życia. Jednak to nie efekt końcowy najbardziej rzutuje mi na odbiór WIE HEIST ER? To droga doń. Istna mordęga... Z jednej strony tracenie czasu, którego przecież tak naprawdę nie miałem, z drugiej - stałe zajęcie umysłu projektem robionym właściwie tylko dla siebie (z tych dwóch dużo gorsze). A przecież to miała być tylko zabawa...