No to teraz czas na mnie. Po pierwsze: zrealizowałem marzenie, które kiełkowało mi w głowie od 22 lat, od kiedy po raz pierwszy zobaczyłem na wideo koncert Ironów z trasy Powerslave = zobaczyłem tą horde prawie w takim samym wydaniu... tylko, że lepszym bo obejmującym kawałki, których wtedy nie grali.
Najpierw minusy:
- Niestety z nagłośnieniem nie było rewelacyjnie i w mijescu gdzie stałem często "niknął" wokal Dickinsona (to było najbardziej wkurzające), a "Run to the Hills" brzmiał jak od sąsiada zza ściany czasami (co było wkurzające po trzykroć, bo to mój ukochany numer). Na szczęście nie było aż tak źle, żeby miało mi to "spalić" cały koncert. Po prostu wiem, że mogło być lepiej.
- Zestaw kawałków rzeczywiście wymarzony i pomimo starań ciężko mi jest wymyślić co by tam można było jeszcze dodać (może "Seventh Son of a Seventh Son", może "Wrathchild", ale to raczej takie marudzenie dla zasady, bo ich brak za bardzo mi nie doskwierał), ale z mojego punktu widzenia trochę kolejność była nie teges. Powód jest taki, że wszystkie moje "best of the beast" poleciały na początku i w środku koncertu, a końcówka to już były te "mniejsze" w moim rankingu killery, więc z mojego punku widzenia dramaturgia nieco siadła. Wystarczyło by np. zagrać "2 Minutes to midnight" na samym końcu i już było by idealnie, ale to też pikuś.
- Ceny oficjalnych gadżetów mnie zabiły. Ja rozumiem: kryzys na rynkach, zawrotne ceny ropy itd, ale kto wymyślił cenę za zwykłego t-shirta w wysokości 100 zł
I tyle minusów.
Reszta to same plusy.
Na dzień dobry małe wprowadzenie na telebimach oddające klimat "zespołu w podróży", a potem przemówienie Churchilla i "Aces High"! Wypisz wymaluj jak na "Live After Death". No i od razu kontynuacja też taka jak na płycie "2 Minutes To Midnight". Refren to typowy "stadionowiec", więc zaczynamy zdzierać gardziel. Potem "Revelations" i przejście do "Troopera" - Bruce w mundurze brytyjskich żołnierzy z czasów wojny Krymskiej wymachuje union jack'iem.
Po tym kawałku następuje niespodzianka od fanów. Stadion zaczyna śpiewać Happy Birthday jubilatowi. Moment okazuje się idealny, bo kolejnym kawałkiem jest "Wasted Years", który Dickinson wykorzystuje jako komentarz do swoich urodzin. Mniej więcej środek koncertu więc czas na kolejnego "evergrina" - "Number of the Beast" - pirotechnika, ogień pod sam sufit i znowu cały stadion drze mordy razem z Ajronami. Po tym następuje pierwszy (ale jak się okaże nie ostatni) moment na pogawędkę z fanami. Bruce zaczyna wspominać, że kiedy po raz pierwszy przyjechali do Polski (notabene - przypomniało mi się wtedy, że pierwszy i drugi raz Ajronów do Polski ściągnął mój ówczesny sąsiad z bloku pan Andrzej Marzec) to jedyną "legalną" muzyką był u nas jazz. Może aż tak źle to nie było, ale to daje pretekst do zademonstrowania na czym polega dżez - tu puzonik, tam synkopka, trutututu, cyk cyk cyk i nagle bez żadnego ostrzeżenia "CAN I PLAY WITH MADNESS?!" To wejście to dla mnie jeden z "best" momentów koncertu. Tym bardziej, że ten kawałek bez syntezatorów gitarowych, które były na płycie, ten kawałek nabiera odpowiedniej surowości i staje się kolejną "stadionową" torpedą. Nie ma rady, trzeba znowu drzeć ryło. Idziemy za ciosem - "Rime...", przed którym Dickinson wspominał kiełbasę z albatrosa, która uraczono go w Gdański w latach 80-tych. Marecki opisał go tak ładnie, że mi pozostaje się tylko podpisac pod jego słowami. Ten kawałek jest niesamowity.
Potem (chyba, bo juz byłem taki nakręcony, że przestałem jasno myśleć) była wspominka koncertu w Long Beach w 1985, który trafił później na "Live After Death". W pewnym momencie Dickinson zapytał: "Byliście tam?" w odpowiedzi na co usłyszał chóralne "YEAAAAAH!", co skwitował ze śmiechem "You're lying bastards".
No i dup! Zmiana dekoracji na "egipską" i "Powerslave" - tu następuje kolejny best moment - przed każdym refrenem Bruce wykonuje swoje słynne "Scream for me Warsaw! SCREAM FOR ME POLAND!" pomimo, że wrzeszczał to wcześniej i później jeszcze kilka razy, to w tym kawałku te okrzyki (i oczywiście odzew publiki) pasowały idealnie.
Pośpiewaliśmy jeszcze "Haven can wait" i (przede wszystkim) "Run to the hills", porobiliśmy "ooooooooo" przy "Fear of the Dark" i wycofaliśmy się na koronę, żeby sobie tam usiąść, bo już nam nogi w tyłki właziły. Stamtąd też obejrzeliśmy sobie Edka The Głowę, zaśpiewaliśmy jeszcze raz "Sto lat" i "Niech mu gwiazdka" jubilatowi, pokiwaliśmy się resztkami sił przy "Hallowed Be Thy Name" i do domu.
Po zastanowieniu doszedłem do wniosku, że chyba nie ma już w tej chwili takiego zespołu, na zobaczeniu którego zależało by mi AŻ TAK BARDZO jak na Ajronach.
Trzymam za słowo Dickinsona, który żegnając się powiedział, że następny raz wpadną do nas, promując kolejny studyjny album.
Zdrówka życzę