weronia pisze:
kiedy ciąg dalszy?
No niestety stać mnie dziś tylko na powieść w odcinkach, a nie całość od razu.
NIEDZIELA
Nie tyle wstajemy, co zostajemy wygonieni z pokoju około 8.30 przez panią, która krzyczy że "ludzie czekają" i musimy zwolnić pokój. Zatem jakieś półtorej godziny później lądujemy na placyku w centrum Worochty, gdzie zamiar mamy do skutku czekać na Wojtka. Tenże pojawia się jakoś po południu, w towarzystwie znanych już Niemców i streszcza przygody. Otóż Ukraińcy obiecali Niemców i jego podprowadzić w jakieś sensowne miejsce do spania, oni jednak po jakiejś godzinie przedzierania się przez ulewę, wodę niemal po kolana, zalane drogi i pola, rezygnują. Ukraińcy, niepomni na informacje strażnika parku narodowego o śmiertelnych ofiarach powodzi w okolicy, idą dalej przed siebie, cholera wie dokąd. Wojtek z Niemcami spędzają noc pod wiatą, a rano wracają na stację, na której wysiedli i łapią pociąg do Worochty.
Nasze przywitanie i posiłek trochę trwa. Następnie żegnamy Niemców, którzy obierają inną trasę. Próbujemy znaleźć busa/taksówkę/cokolwiek w kierunku Dzembroni tudzież chociaż do Ilci, czyli w kierunku Werchowyny. Miejscowi ze znawstwem, którego nie zauważylibyście u mnie nawet gdybym mówił o "Legendzie", "Mistrzu i Małgorzacie" czy organizacji konwentu, twierdzą jednak że "panie, nie da się", "zalane, nieprzejezdne", "nikt was tam nie weźmie". Zgodnie mówią zaś, że jedynym możliwym sposobem wyjścia na grzbiet Czarnohory jest wyjście z Zaroślaka. Zaroślak to niespecjalnie miłe miejsce, wielki, brzydki budynek pod zboczami Howerli, będący głównie bazą przygotowań olimpijskich i raczej niechętnie przyjmujący indywidualnych turystów. Ale co robić - znajduje się nawet taksówkarz, który podejmuje się nas tam zawieźć. Dowozi nas jednakże tylko do szlabanu w Zawolei. Tam jest granica parku, normalnie puszczają dalej za drobną opłatą. Tym razem nie puszczą - "nie przejedzie pan". Nas pieszo też nie chcą puścić, proponują rozbić się namiotem przy szlabanie i czekać na jutrzejszą pogodę. Wreszcie, dzięki pojawieniu się kilku osób więcej (polska ekipa, którą poznaliśmy już próbując znaleźć transport w Worochcie) i negocjacjom, otrzymujemy wymarzone przepustki i ruszamy w górę. Fakt, nasz taksówkarz by nie przejechał, po drodze przekraczamy bowiem takie rozlewisko, że moje i Wojtka buty są już mokre do końca górskiego etapu naszej wyprawy.
W Zaroślaku oczywiście na nocleg nas nie przyjmą, ale nie mają nic przeciwko rozbiciu namiotu, gdzie nam się żywnie podoba. Nam nie chce się nawet i tego (bo co chwilę albo pada, albo zaraz będzie padało), wybieramy nocleg pod drewnianą wiatą. Przyznaję że mam mocną pokusę zanocowania w małej przytulnej kapliczce (jest otwarta!), jednak jakoś nie potrafię tego zrobić. A wiata przechowuje nas całkiem sympatycznie.
W tym też miejscu po raz pierwszy spotykamy się ze specyficznym rodzajem ukraińskich napojów chłodzących, o zawartości alkoholu 8%. Są to rum-cola i brandy-cola.
PONIEDZIAŁEK
Nagle zrobiło się całkiem ładnie i słonecznie. Dość szybko więc, po dopełnieniu odpowiednich czynności higienicznych w płynącym tuż przy wiacie Prucie, ruszamy w górę. Po jakimś czasie trafiamy na TEN moment - przedwojenne słupki graniczne polsko-czechosłowackie. Wędrówka ich śladem będzie główną częścią naszej trasy w najbliższych dniach. Żmudnie wspinamy się zboczami Howerli, dość często mijani przez "niedzielnych turystów" z Ukrainy, dla których zdobyć Howerlę jest punktem honoru. Mają dresy, klapki itp., ale maszerują dość raźno, a i na wódkę czasem się zatrzymują. Widzimy nawet ekipę, która skończoną flaszkę rzuca w las. Bo powiedzmy jasno - nasi południowo-wschodni sąsiedzi niespecjalnie dbają o poziom czystości własnych gór.
Na wypłaszczeniu pod Howerlą spotykamy ofiarę tego rodzaju "turystyki" - mimo pomocy kolegów i łykania naszej wody, niejaki Andriej nie jest w stanie podnieść się z trawy i prostym krokiem kontynuować wędrówki. A my wspinamy się coraz wyżej, odsłaniają się coraz bardziej bajeczne widoki. Mi trochę ciąży plecak (mam w niego najwięcej napchane, a prócz tego niosę namiot), a przy okazji od razu rozprawmy się z jednym faktem - następnego dnia dostaję solidnych zakwasów na udach, a dnia kolejnego włączają się problemy z kolanem. Chodzić chodzę, ale niespecjalnie szybko i okazuję się najwolniejszym elementem z Wyprawowej ekipy.
Po chwili Howerla, najwyższy (2061 m npm) szczyt Ukrainy i całych Beskidów, zdobyta! Na szczycie trójząb, jakiś maszt, krzyż, tablica honorowa od Juszczenki i sporo ludzi, a i śmieci niemało... Słowem, niezbyt fajne to miejsce, nie polecam (poza ideą "zaliczenia" najwyższej góry). Po chwili zaczyna się chmurzyć i wiać, schodzimy na boczną grań, w kierunku zachodnim, w stronę Pietrosa. Po drodze cieszy nas kilka miejsc dogodnych na rozbicie namiotu. Ale po co nam rozbijać namiot, skoro na Połoninie Skobeckiej spotykamy znów rewelacyjną wiatę! Rzucamy plecaki w kosodrzewinę i kontynuujemy marsz. Ten fragment wędrowki (trasa Howerla - Przełęcz Harmanieska) jest po prostu uroczy. Piękna i nietrudna ścieżka, wspaniałe widoki... Wreszcie stajemy u stóp Pietrosa, na Przełęczy Harmanieskiej. Podejście, które przed nami, jest jednym z najgorszych, jakie spotkałem w życiu, do pokonania jest prawie 500 metrów róznicy poziomów. Tłumy już zniknęły, pojawiają się pasterze ze sporym stadem... Jakieś półtorej godziny i Pietros (2021 m npm) zdobyty. O pięknie szerokiej panoramy nie ma co znowu pisać, bo to się już nie zmieniało.
Wracamy, okazuje się że nikt ani nie zajął naszej wiaty, ani nie zabrał plecaków z krzaków. Wojtek i ja z pomysłowością, która znalazłaby uznanie w oczach Adama Słodowego, uszczelniamy wiatę tropikiem od namiotu. Nie daje się niestety długo utrzymać ogniska, drewno wokół jest zbyt mokre. Zasypiamy.