THE IDIOT (1977)
* * * *
The Stooges się rozpadło, ale Pop (po kolejnym odwyku) nie zaprzestał kolaborować z Bowie'm. Efektem tej współpracy jest ta płyta. Ze strony Iggy'ego otrzymujemy oczywiście teksty i ich interpretację, natomiast ze strony Bowiego realizację brzmienia... jakże innego od tego, co oferowało dotychczas The Stooges. W przypadku tamtej kapeli mieliśmy do czynienia z archaicznym "garażowym brudem". Tutaj lądujemy na samej szpicy nowofalowej awangardy. Oczywiście przekłada się to także na samą muzykę. To już nie są dzikie rock'n'rolle i bluesy. Klimat wyraźnie się uspokaja. To właśnie z tego albumu pochodzi "China Girl", którą parę lat później spopularyzuje Bowie umieszczając ją na swojej solowej płycie. Także na Idiocie znajduje się jeden z moich ulubionych utworów z "nowofalowego" okresu Popa – "Dum Dum Boys" – rozliczenie ze starymi przyjaciółmi z The Stooges.
LUST FOR LIFE (1977)
* * * * *
Krótko i na temat: to chyba najlepsza płyta Popa, a jednocześnie jedna ze ścisłego kanonu gatunku, który przyjęło się nazywać "nowa fala" (pomimo, że r'n'r tu też nie brakuje). Ten album Iggy realizował już sam, bez Bowiego. Nie znajdziemy tu już zatem eksperymentów, za to kawałki zyskały więcej energii, co wyszło im zdecydowanie na zdrowie (patrz choćby: "Lust for Life", czy "Some Weird Sin". To także tutaj znalazły się chyba największy i najlepiej kojarzony przebój Popa, a mianowicie coverovany niezliczoną ilość razy "The Passenger". Numer "Tonight" możecie za to kojarzyć z koszmarnie kiczowatego wykonania w duecie przez Bowiego i Tinę Tuner.
T.V. EYE LIVE (1978)
Nie znam.
NEW VALUES (1979)
* * * ?
Przyznam się, że chyba z 15 lat jej nie słuchałem, więc nie mogę wiele powiedzieć na jej temat. I jedyną ocenę jaką mogę wystawić, to w oparciu o zapamiętane ogólne wrażenie, jakie wywarł na mnie ten album. Jakieś takie niejakie mi się to wydało ongiś, ale pewien nie jestem. Będę sobie musiał przypomnieć.
SOLDIER (1980)
* * * *
Eksplorowania "nowofalowych" klimatów ciąg dalszy. Pomysły są rozwijane i dopracowywane pod względem aranżacyjnym (bogatsze instrumentarium). Jakiegoś specjalnego przełomu tu nie ma. Ot solidna płyta i tyle. Wypada wspomnieć, że w składzie akompaniującym znalazł się Glen Matlock (ex-Pistols) i Ivan Kral znany ze współpracy z Patti Smith i wczesną inkarnacją Blondie. I w sumie te nazwy dobrze orientują płytę na muzycznej mapie. Moim faworytem na tym albumie jest kawałek "Loco Mosquito", zwariowany (jak sama nazwa wskazuje) i nieco odstający od reszty (bo zdecydowanie najbardziej punkowy).
PARTY (1981)
*
Żart jakiś? O co kamon? To ma być płyta Popa? Ano niestety. Przy okazji tego albumu ujawniła się pewna wada mr Osterberga – skłonność do podążania za modami (podony zarzut miał Gero do M.B. w swoim czasie
). Jeżeli jeszcze uświadomimy sobie jaka muzyka panowała na listach przebojów w 1981 roku i spojrzymy na koszmarną okładkę, to już możemy się domyślać jaka muzyka panuje na tym albumie. Co ciekawe niektóre kawałki z tej płyty, grane na koncertach, pozbawione popowej realizacji i dyskotekowych aranżacji, wypadają całkiem przyzwoicie. Także jakiś tam potencjał, to może i był, ale niestety nic więcej.
ZOMBIE BIRDHOUSE (1982)
Jedyne co mogę powiedzieć o tym albumie, to to, że jest to najdłużej poszukiwana przeze mnie płyta. Od 16 lat skutecznie omija moje łapki, i nie mam pojęcia nawet w jakim jest klimacie (chociaż znając jej poprzedniczkę oraz następczynię, obawiam się, że nie jest to jakieś wiekopomne dzieło).
BLAH BLAH BLAH (1986)
* 1/2
Nie cierpię tej płyty. Z dwóch powodów. Pierwszy jest czysto muzyczny. Mamy tutaj do czynienia z dalszym odgrywaniem nijakiej popowej (od pop music, a nie od pseudonimu) papki, charakterystycznej dla osiemdziesiony. Przesłodzone aranżacje, smyczki, klawiszki i tego typu duperelki. Znamiennym jest, że jedyny kawałek, którego daje się tu słuchać, to wybrany na singiel rockabillowy coverek sprzed lat "Real Wild Child"... oczywiście też okraszony klawiszami. klawiszami tym, jak ten numer może fajnie brzmieć w wykonaniu Popa można się przekonać oglądając/słuchając późniejsze koncerty, gdzie powrócono do bardziej rockowej formuły. Tyle na temat pierwszego powodu.
Drugi powód jest taki, że mając ograniczoną ilość gotówki i wybór: bilet na koncert Pop-a na Towarze w 1993 roku lub tą płytę. Wybrałem opcję nr 2... przypuszczam, ze przestanę sobie pluć w brodę z powodu podjęcia takiej, a nie innej decyzji gdzieś w okolicach roku 2025.
INSTINCT (1988)
* * * *
Podążania za modami ciąg dalszy. Jednak tym razem nie jest to już słodziutki disco-pop. Pod koniec lat 80-tych takie klimaty były już w defensywie, za to na szczeście coraz wyraźniej do głosu dochodziło cięższe granie. Co prawda istniej pewna obawa, że to cięższe granie mogło by pochodzić spod znaku pudel-metali z L.A., ale na szczęście tak źle, to nie jest... chociaż muzyka na "Instinct" z popularnym wtedy trashem, też nie ma nic wspólnego. To raczej taki hard rock czasami z ostrzejszym zacięciem heavy metalowym. Z pewnością za ostateczny kształt tej płyty odpowiada w dużym stopniu, kolejny ex-Pistolet, który podjął się współpracy z Popem, czyli Steve Jones. Może nie jest on jakimś super technicznym gitarzystą, ale trzeba mu przyznać, że chyba jak nikt potrafi tworzyć w dowolnych ilościach na zawołanie energetyczne, zapadające po pierwszym przesłuchaniu w ucho riffy.
BRICK BY BRICK (1990)
* * * *
Ta płyta to największy sukces komercyjny Iggy'ego. "Brick by Brick" był w zasadzie kontynuacją "Instinct" tyle, że bardziej przebojowy i z udziałem jeszcze bardziej znanych gości – między innymi Kate Person z B-52's (duecik w hitowym "Candy"), czy Slasha i Duffa z będącego wtedy u szczytu popularności Guns' n Roses (swoją droga numery, w których Slash gra na gitarze, to najjaśniejsze punkty na tej płycie). Mówiąc krótko: po latach błądzenia na jakiś tandeciarskich mieliznach, Iggy na dobre wrócił do grania rock'n'rolla. Może jeszcze nie tak uroczo garażowego jak kiedyś, za to bardziej frędzlowo-kowbojkowego, ale w porównaniu z wcześniejszą twórczością to zdecydowanie krok w dobrym kierunku. Ogólne dobre wrażenie psują tylko momenty, kiedy szala przechyla się za bardzo na stonę "rocka rolniczego" tak jak ma to miejsce choćby w "Livin’ On The Edge Of The Night"
AMERICAN CEASAR (1993)
* * * * * *
Nie mam pytań! Witajcie na dobre w latach 90-tych. W czasach, kiedy skajowe krawaciki, i trwałe ondulacje na dobre odeszły w niepamięć. Zamiast tego wracamy do korzeni. Ta płyta to majstersztyk, a jednocześnie jedna z moich ukochanych płyt w ogóle. Nie mam zamiaru silić się na obiektywizmy i argumentować na chłodno skąd tutaj wzięła się ta szósta gwiazdka. Ma tam być i już.
Tajemnicą "zajebistości" tej płyty jest to, że po latach rozmaitych kolaboracji z różnymi "gwiazdami" Iggy zatrudnił do nagrania kompletnie nieznanych muzyków, których największą zaletą było to, że byli młodzi. Z gości pojawia się chyba tylko Henry Rollins (co wskazuje, że Pop wciąż orientuje się skąd wieje wiatr), ale jego udział ogranicza się tylko do walnięcia gadki w "Wild America". Poza tym praktycznie od początku do końca stertę rock'n'rollowego mięcha, ocierającego się czasem wręcz o punk czy hardcore, z małymi wytchnieniami w postaci niekiepskich ballad choćby takich jak podpisanego przez Steva Jonesa (który jednak nie udziela się na płycie) kawałka "Beside You". Najbardziej powala jednak końcówka płyty. Najpierw mamy znany jeszcze z czasów The Stooges cover "Louie, Louie" (z "uwspółcześnionym" tekstem) w wersji absolutnie P-O-W-A-L-A-J-Ą-C-E-J, a potem wchodzi długi, transowy i ciężki "Caesar". Cud, miód i orzeszki!
NAUGHTY LITTLE DOGGIE (1996)
* * * * 1/2
Kontynuacja ścieżki obranej na poprzedniej płycie. Ostro (może nawet ostrzej), brudno i bez słodzenia. Może tylko trochę z mniejszym polotem niż poprzednio, ale cały czas na wysokim poziomie. Takie kawałki jak "I Wanna Live", czy "To Belong" to jedne z ostrzejszych rzeczy, jakie Pop nagrał do tej pory.
AVENUE B (1999)
* * *
Eeee? Że jak? Co to za popierdywanie? Po poprzednich płytach, które były niczym kop między oczy, zestaw tych balladek (a w najlepszym wypadku utworów BARDZO spokojnych) podziałał jak wiadro zimnej wody. I żeby to jeszcze jakiś wyraz miało. A gdzie tam? Nudne to i bezpłciowe, jak flaki z olejem. Parę razy próbowałem przekonać się do tej płyty, ale zawsze bez skutku. Po kolejnych przesłuchaniach, nie było ani jednej piosenki, która zapadła by mi jakoś w pamięć. Nie to, żebym w ogóle nie lubił jakiś spokojniejszych rzeczy, ale z tych kawałków wieje nudą straszliwą. Podobno "Avenue B" nagrywał po odejściu jego wieloletniej partnerki. Może stąd ten mędzący ton. Jeżeli tak, to ja bardzo proszę wszelkie niewiasty mające zamiar wiązać się kiedykolwiek z Iggym, aby (jeśli już muszą) odchodziły od niego dla dobra ludzkości PO TYM jak nagra on kolejną płytę.
BEAT'EM UP (2001)
* * * * *
Tak się zniesmaczyłem, po "Avenue B" do twórczości pana Popa, że kiedy pojawił się album "Beat'em Up" nawet na niego nie zwróciłem uwagi i sięgnąłem po niego dopiero parę lat później, kiedy zalegał już w koszach z wyprzedażami (począwszy od "Brick By Brick" poznawałem kolejne albumy na bieżąco). Kupiłem, wrzuciłem do odtwarzacza... i kopara w dół. Rewelacja! Czyli jednak "Avenue B", był tylko chwilową wpadką, a nie zwiastunem końca. Co otrzymujemy? Ano powrót na całego do czasów The Stooges. Najogólniej rzecz biorąc brzmi to jak skrzyżowanie współczesnego stoner-rocka z punk rockiem. Czyli komponenty jak najbardziej zacne, a i proporcje dobrane jak należy. I do tego jeszcze to brzmienie! Dla mnie bomba.
SKULL RING (2003)
* * * *
Tak naprawdę, można by powiedzieć, że ten album to składanka. Jedynym wspólnym mianownikiem dla wszystkich wykonawców, którzy się tu pojawiają, jest osoba Popa przy mikrofonie. Iggy wpadł na ciekawy pomysł i zamiast zapraszać kolejnych gości, bądź szukać kolejnych muzyków sesyjnych postanowił nagrać parenascie utworów z różnymi współczesnymi gwiazdami rocka i wydać to na jednej płycie. Kogo więc możemy tu usłyszeć? Przede wszystkim reaktywowanych specjalnie na tą okazję The Stooges (kawałki, które tu zaprezentowali są o wiele lepsze niż te, które poźniej trafiły na "The Weirdness"), poza tym Igły postawił na neo-punk i dogadał się z Green Day-em, Sum 41 i The Trools. Ostatnim gościem jest feministyczna prowokatorka Peaches. O dziwo, pomimo takiej zbieraniny płyta ma zaskakująco spójny charakter. Można powiedzieć, że nie nastąpiło neo-upunkowienie Popa, ale też Pop nie narzucił współpracującym zespołom do końca swojej stylistyki. We wszystkich przypadkach obie strony raczej się uzupełniły. Ostatecznie otrzymaliśmy całkiem nową jakość, która jest całkiem smaczna.
Zdrówka życzę