marecki pisze:
wolałbym jednak poczytać Wasze relacje niz tylko wklejać swoje ...
Ech, mówisz-masz. Choć pisałem dla kumpli i nie wklejałem jej tutaj, bo mocno się z Twoją pokrywa. Ale proszę bardzo.
18.02.2008
Warszawa, jak wszystko, ma swoje wady i zalety. Przede wszystkim jest duża i mieszka w niej dużo ludzi. Tak dużo, że znajdą się wśród nich dobrzy znajomi, do których można przyjechać już wczesnym niedzielnym rankiem, by miło oczekiwać poniedziałkowego koncertu.
Po leniwym spędzeniu niedzieli, można odebrać w poniedziałek rano z dworca kolejną partię uczestników koncertu i powłóczyć się z nią po zimnej stolicy. A po krótkiej drzemce ruszyć wreszcie na Torwar, by spełnić jedno z odwiecznych marzeń - być na koncercie The Cure.
Ludzi sporo, bo i hala spora. Klonów Roberta niewiele, tapir i makijaże zdarzają się dość rzadko. Skorzystawszy z szatni tudzież sklepu z koszulkami, odnaleźliśmy więc dobrego koncertowego druha zwanego Mareckim i wspólnie udaliśmy się pod scenę, gdzie grał właśnie zespół 65 Days Of Cośtam. Grał dość interesująco, czysto instrumentalnie i niespecjalnie długo.
Wspomnijmy od razu o małym oszustwie. Otóż dysponowaliśmy z Mareckim karteczką z listami utworów, które wybrzmiały jak dotąd na europejskiej trasie, której Warszawa była szóstą bodaj odsłoną. Z grubsza znaliśmy więc planowany rozkład jazdy, co nie znaczy że obyło się bez premier i niespodzianek.
Wyszli punktualnie o 20.00. Skład czteroosobowy, bez klawiszy. I na początek "Plainsong". Obawiałem się jak to zabrzmi bez klawiszy, ale zabrzmiało bardzo ładnie. Bajkowy początek koncertu, piękne migające, niemal choinkowe, światełka i ogólnie - jak stwierdził inny kolega - najpiękniejsza scenografia na świecie. Publika dość statyczna, co mi specjalnie nie przeszkadza, zawsze twierdziłem że The Cure to muzyka do wewnętrznego przeżywania, a nie do zabawy - choć są oczywiście wyjątki. Kolejne dwa utwory znów pochodzą z płyty "Disintegration" (która, jak się miało okazać, królowała tego dnia), a są nimi "Prayers for rain" i "Fascination Street". Potem czeka nas pierwsza wspaniała niespodzianka, w postaci skoku na legendarne "Pornography" - utwór "A strange day", po raz pierwszy na tej trasie. Jak się miało okazać - Pornografia była drugą bohaterką wieczoru, wybrzmiały z niej cztery utwory (czyli połowa albumu), z czego aż trzy wykonane po raz pierwszy na tej trasie.
Ale to później. Bo na razie "alt.end" z ostatniego studyjnego albumu. Po nim jeden z tych najbardziej melodyjnych przebojów - "A night like this". Zdzieramy z Mareckim gardła, biedna Ola ma nas obu tuż nad uchem...
"The end of the world" utwierdza mnie w przekonaniu, że mimo iż ostatnia płyta jest bardzo fajna, to jednak to nie to. Ale szybko o tym zapominam, bo oto kolejny zestaw trzech utworów z "Disintegration" - tym razem idą te największe przeboje - kolejno: "Lovesong", "Pictures of you" (znów choinkowe światełka) i "Lullaby". Miłe zaskoczenie, bo wszystkie koncertowe wykonania "Kołysanki", które dotąd słyszałem, były pozmieniane w stosunku do płytowego oryginału i niezbyt mnie przekonywały. A tym razem zabrzmiało prawie tak jak na albumie.
I nagle niespodzianka numer dwa. "The figurehead"!!! Ulubiony mój utwór z "Pornography". Zagrany bardzo oszczędnie, ale i tak mną wstrząsa. Lekka zmiana w tekście, Robert śpiewa "I can lose myself in Chinese arts and Polish girls" (oryginalnie te dziewczyny były z Ameryki), a końcowe powtarzanie wersu "I will never be clean again" jak zwykle mnie dreszczami przeszywa.
Pora na reprezantację płyty "Wish". Reprezentację jednoutworową, ale za to w postaci najlepszego utworu z płyty - "From the edge of the deep green sea" brzmi doskonale. Potem "Please project", pierwsza odsłona nowego albumu, który ma ukazać się w maju. Przy pierwszym przesłuchaniu brzmi mi tak sobie. Ale w następnej kolejności koncert nabiera przebojowości i żywiołowości. Po kolei lecą bowiem klasyki: "Push" (chyba najbardziej żywiołowo do tej pory przyjęty przez publiczność), "In between days" (wiem, marudziłem na Kjurowe przeboje, ale te z "Head on the door" mają bardzo dużo uroku), "Just like heaven" i "Primary". Niestety ten ostatni utwór był jedynym tego wieczoru wykonanym kawałkiem z poruszającego albumu "Faith"...
Druga próbka nowej płyty - "A boy I never knew". Taka półakustyczna miniaturka, ale bardzo ciekawa. Po niej "Us or them", "Never enough" i "Wrong number". A potem....
A potem muzyczne niebo. Dwa kawałki z "Pornography". "Hanging garden" (też piewrszy raz na tej trasie) i apokaliptyczny "One hundred years". Najlepszy dla mnie moment koncertu. I po tym ostatnim numerze mam wrażenie że moje gardło wysiadło już, a to przecież jeszcze nie koniec. Ale jeśli chodzi o zestaw zasadniczy - to jednak koniec, jeszcze tylko osiem minut tytułowego utworu z najliczniej odwiedzanej dziś płyty, czyli "Disintegration".
Wiedząc jak wygląda pierwszy bis, przygotowany byłem na coś niesamowitego. I nie zawiodłem się, panowie stanęli na wysokości zadania. Dostaliśmy cztery odsłony albumu "Seventeen seconds". "At night" (wgniata w ziemię), "M", "Play for today" (publiczność imituje melodię oryginalnych klawiszy") i "A forest" (ten bas!!!). Odleciałem przy tym bisie, co tu dużo mówić.
Drugi bis diametralnie inny, składają się na niego te bardziej popowe przeboiki - "Let's go to bed", "Close to me" i niesczęsne "Why can't I be you", przedzielone jeszcze nowym, podobnym w klimacie utworem "Freak show". Ale zabawa dobra.
A trzeci bis to wyprawa w najdalszą przeszłość, na punkowo-minimalistyczny debiut. Ale utwory te w wersji na dwie gitary brzmią dużo mocniej i bardziej rockowo. A wybrzmiewają kolejno: "Boys don't cry", "Jumping someone else's train", "Grinding halt", "10.15 Saturday night" i "Killing an Arab". I tak to się wszystko kończy, po trzech godzinach i dziesięciu minutach. Z zespołów które widziałem (a widziałem wszak niemało), tylko Kult potrafił, w najlepszych czasach, ocierać się o trzy godziny. Brawa dla The Cure. Magiczny wieczór, wielka forma.