Muszę powiedzieć, że poniższa relacja to moja wersja wydarzeń - ja nawet nieraz nie wiem, co robili inni w tym samym czasie - wszak wyprawa miała charakter luźny, swobodny, ech... jaki fajny!
Sporo też już faktów zostało podanych. Mam nadzieję, że i inni będą uzupełniali o swoje wrażenia.
Ośmieliłem się też użyć publikowanych już tu zdjęć, jako materiału ilustracyjnego - autorom dziękuję i mam nadzieję, że nie będą mieć do mnie żalu...
Dla mnie wstępem do wyprawy był przyjazd Gera - spotkaliśmy się wczesnowieczornie w Nowym Sączu w środę, a wyprawa zaczynała się w sobotę.
W czwartek przeszliśmy kolejny odcinek linii kolejowej Chabówka - Nowy Sącz: tym razem z Limanowej do Chomranic. Nie było to może aż tak olśniewająco jak z Sącza do Chomranic, ale podobało mi się bardzo i mam ochotę na inne fragmenty
.
W piątek pokazałem Gerowi odkryte ostatnio i niedaleko miejsca, ze szczególnym wskazaniem na wzgórze nad Marcinkowicami, skąd widok mam zamiar udokumentować zdjęciami i pewnie gdzieś tu pokazać.
A w sobotę bardzo wygodnie - bo wiózł nas mój ojciec - pojechaliśmy do Radocyny, spotykając celowo w Sączu Morelkę i zaopatrując się po drodze w artykuły o różnym stopniu potrzebności (generalnie
bardzo).
Mi bardzo podobała się - od pewnego momentu, zwłaszcza od Grybowa - sama droga. A zwłaszcza za Gładyszowem, przez Krzywą i Czarne: pola, zdziczałe łąki, lasy, brak ludzi i zabudowań i budzenie się dzikiej radości w sercu na to wszystko.
Zajechaliśmy pod sam hotelik, gdzie Crazy przez okno jadalni upewnił, że to tu
. Powitanie, rekonesansowanie, trochę deszczu niepsującego nastroju. Rozlokowywanie: rozbiłem namiot trochę powyżej hoteliku, za rzeką - w przewodniku Natalii pisali, że to lapidarium: kilka kapliczek przeniesionych z okolicy (dlatego Boski pisał o towarzystwie Świętej Rodziny), a za nimi łączka gdzie nieodpłatnie i wygodnie można było spać. Niedaleko jest też urokliwa baza studencka, ale to widziało mi się za daleko od
wszystkich . Których zresztą robiło się z każdą chwilą coraz więcej! Ha!
Pierwszy posiłek pod daszkiem z tyłu budynku ujawnił mniej oczywiste zalety miejsca: jedzenie smaczne i niedrogie oraz spokojną życzliwość gospodarzy - i to nie zmieniło się do końca.
Krótki kurs strzelania z łuku zakończył się dość prędko zagubieniem strzały w kopce siana i ruszyliśmy na pierwszy spacer, którego celem miało być jeziorko osuwiskowe w lesie.
Dość spora i rozciągnięta czeredka forumowiczów natknęła się jeszcze w drodze na Bartka, który szedł z plecakiem z Koniecznej lecz postanowił nam towarzyszyć, a nie iść od razu do schroniska. Trochę słabo tropiliśmy jeziorko więc część zawróciła a część rozpoczęła tropić jeszcze słabiej (hm, mój nos wskazał całkiem przeciwny kierunek i za nim poszliśmy...) lecz z dużą przyjemnością i zaangażowaniem: najpierw na początku dzikiej łąki, jako idący na czele, natknąłem się na żmiję - ale wszyscy uznali, że mimo to (a nawet dlatego, hihi) trzeba kontynuować, później przedarliśmy się na wyższe łąki z rozległymi widokami i nimi szliśmy zapominając o jeziorku a myśląc o widokach rozleglejszych i łąkach jeszcze bardziej podniebnych.
Tymczasem druga część wyprawowiczów też nie wróciła do hoteliku: widzieliśmy się nawzajem po obu stronach doliny, krzyczeliśmy do siebie "armia!!!" oraz "siekiera!!!", upewnialiśmy się co do siebie korzystając z lornetki.
Tu Oni widzą nas
:
Dotarliśmy tak idąc w górę, natykając się też na kanie, w okolice Dębiego Wierchu, mnie wciąż niepokoiło jeziorko więc gotów byłem szukać go nawet przedzierając się przez las, a i Monika z Piotrkiem i Crazy z Olą i Boski zgłosili chęć uczestnictwa w ekspedycji
. No - to był prawdziwy polski busz, hehe, trochę martwiłem się, że w którymś momencie wszyscy będziemy mieć tego dość, ale to przedzieranie się miało jednak fajne momenty i efekt też był pozytywny: nie żebyśmy znaleźli jeziorko, ale przekonaliśmy się gdzie poszliśmy ogólnie nie tak
.
A potem wróciliśmy do hoteliku.
Wieczorem wszyscy obecni (wciąż więcej!) zebrali się w oświetlonej elektrycznym światłem wiacie. Gero pograł dość krótko, dzięki temu Boski mógł znaleźć swą niszę tzw. postsupprta z regowym głównie repertuarem, tego pierwszego jednak wieczora wiele zależało też od Crazy'ego - grane więc były utwory z rozmaitych półek, często z dużym zaangażowaniem:
Obecni umieszczali się również na rozmaitych półkach, co też dawało momentami efekt swoistego buszu:
Tego dnia na placu najdłużej pozostali Morella i Boski, a tego ostatniego, jako że spalim razem w namiocie, za moją sprawą spotkały jeszcze pewne konfekcyjne przygody we śnie...
Niedziela zaczęła się dość wcześnie - jako że do najbliższego kościoła (w Grabie) trzeba było iść około 6 kilometrów. Ale trasa bardzo miła, choć na początku zaniepokoiły nas owczarki od owiec wypasających się opodal. Wracać nie chcieliśmy tą samą drogą więc ruszyliśmy ku granicy licząc po drodze na sklep, ten wteszcie znalazł się, więc nasza trójka mogła zjeść śniadanie
i jerzyny rosnące wzdłuż szlaku granicznego nie musiały być daniem głównym. O, góra doliny gdzie Radocyna jest bardzo piękna - a mnie jeszcze wciąż niepokoiło jeziorko więc odłączyłem się od Gera i Morelli. Ale nie było mi tak od razu go znaleźć: już podejrzewałem, że się zamuliło, przytyło i zarosło, nie wiedziałem czy to już czy nie, a w trakcie sprawdzania natknąłem się na kolejną żmiję.
Smyrgnęła pod suchą trawę, a ja zestresowany przez następnych kilka minut hałasowałem chodząc i szurałem peleryną, w końcu pomyślałem, że jak dalej tak będę to już nie spotkam więcej żmiji więc przestałem... ale do końca Wyprawy już nie natknąłem się na żadną.
Jeziorko było nieco dalej i po południu przyszliśmy tam większą grupą.
Nad nim, pośród lasu miała miejsce ciekawa dyskusja o patriotyzmie. Latały ważki, w jeziorku niedorostki-traszki, pływaki żółtobrzeżki i inne takie fauny i flory, które łacniej Panek wymienić może
.
Znad jeziorka też wracalismy inaczej, przebijając się na inne łąki, a właściwie pastwisko, gdzie po sprawdzeniu przez pograniczników czy nie jesteśmy Czeczeńcami, rozsiedliśmy się i było bardzo...
W hoteliku okazało się, że dotarli już mieszkańcy Rivendell
. Pod wiatą odbyła się opisywana przez Krejzjego gra z utworami Armii, sporo było też grania - ale repertuar pewnie lepiej niż ja pamięta Gero. Sporządzano też nietypowe trunki z użyciem świeżo zebranej mięty, ale i tak wino było lepsze
Na koniec Boski miał swój set, który przeniesiony został, wraz z Morellą do namiotu, gdzie śpiewaliśmy już leżąc w trójkę prawie wszystkie utwory Izraela, niepokojąc się trochę, że w sąsiednim namiocie Pasqualine nie może spać...
Następnego dnia (poniedziałek) przy śniadaniu ustalano kwestie kolejnej gry - tamto owamto z zespołami, ale namiotowi w tym nie uczestniczyli prawie, wstając chyba najpóźniej z wszystkich. Nie wszystkie wydarzenia jakoś pewnie umiejscawiam w czasie, ale najpierw miał miejsce kameralny spacer w górę doliny, którego nie przerwała silna ulewa (dziękuję za przygarnięcie pod parasol!) i w czasie którego powstała i konkretyzowała się wizja Tulic Wyżnich. Widzicie hobbicie osiedle w tarasowej stronie doliny?
-
To chyba tego też dnia siedzieliśmy z Morelką na mostku.
I tego też dnia spacerowaliśmy do Czarnego a po drodze powstawały wianki
. Po południu bardzo piękny moment grania i rozmawiania przy niepalącym się jeszcze ognisku, potem wyprawa po drzewo, hehe, połączona z minimalnym szabrem i wreszcie ognisko! które rozpalone zostało wspólnymi siłami, ale głównie przez Elronda, a najbardziej chyba siłą woli wszystkich - bo ono chyba nie powinno się zapalić
. Repertuar zapanował partyzancko - wojenno - więzienny, efekt był bombowy, Elrond śpiewający polską wersję Jurajahip, Panek 'czarny chleb i czarną kawę', ogólne murmurando
. Świeciły gwiazdy, migały meteory a tym razem ostatnimi przy ognisku zostali Boski i Antiwitek, wspólnie muzykując jeszcze w namiocie. Boski ułożył anglojęzyczną piosenkę (ciekawe czy ją jeszcze pamięta), śpiewał falsetem 'police & thieves' aż wreszcie zachwycił się słowem 'toasters', wymawiał je z róznymi akcentami, coraz ciszej i z dłuższymi przerwami wreszcie dał się słyszeć miarowy oddech śpiącego
.
We wtorek znów późno przyszlismy na śniadanie. Tego dnia z Morellą, Boskim i Gerem wyruszyliśmy do Zdyni (czy, jak twierdzi Laska, 'Żdyni') z zamiarem powrotu przez Konieczną - spacer nieco dłuższy. Droga wznosiła się, aż klimat zrobił się bardziej górski niż łąkowy, nad Żdynią otworzyła się piękna przestrzeń, dogonili nas samochodem Jasiek z Olą i Pasqualine - cudowna chwila jazdy na masce
, zajrzeliśmy do odnawianej cerkwi, ja też na cmentarz, po drodze do Koniecznej kupiliśmy pyszne jeszcze ciepłe oscypki, posililiśmy się w pogranicznym barku i Gero ruszył do Radocyny a my z Boskim za granicę - skąd wrócilismy prędko z dzwoniącym kartonowym pudłem. A dalej było pastwisko ze spotkanymi wspomnianymi wyżej i białym słowackim winem, i szczęśliwa droga do Radocyny z czerwonym, koparką, błogością i łąką
.
A po powrocie ognisko, które stało się też gorące od dyskusji. Bardzo to było ciekawe i powraca w myślach - choć nie mam w tej chwili siły na streszczanie. Bardzo utkwił mi moment gdy przed snem na pożegnanie Elrond zaśpiewał Psalm. Później w momencie kiedy okazałem się być adwersarzem tych wszystkich, którzy nie poszli jeszcze spać a sensowne wypowiedzi czy argumanty nie układały mi się w głowie postanowiłem się położyć
. Boski wrócił gdy już było jasno (dotąd trwały dyskusje), a jeszcze później jakieś dwa leśne elfy usiłowały zrobić nam psikusa, obracając tropik namiotu aby nie było z niego wyjścia
.
W środę raniutko ruszyliśmy z Gerem znów do Grabu. Ech świat o takiej poże wygląda nieraz zupełnie magicznie: słońce olśniewa a jego promienia odbijają się w rosie, stado owiec z pasterzem, łąki, przestrzeń...
Tego dnia większość forumowiczów wyjeżdżała, więc nie chodziło się dalej niż nad rzeczkę, czas płynął leniwie i niezwykle miło na rozmowach i nawet grach hazardowych, o których już tu wspominano
. To było superemocjonujące...
...a stawki wzrastały
:
Dodam, że w grze uczestniczył jeszcze Panek, który nas jej nauczył i w ogóle wygrał
.
Pomału też coraz to którzyś wyjeżdżali... Mi znów, wraz z Boskim, trafiła się wygodna podróż - do Gorlic jechaliśmy autem z Rivendell (
) - ale to nie był jeszcza dla mnie i kilku innych forumowiczów, nawet którzy nie zostali jeszcze w Radocynie, koniec wyprawy - ale o tym może w przyszłości. Na razie się zmęczyłem tym pisaniem. Dobranoc
.
...love...