CREAM
Zespół legenda, pierwsza rockowa supergrupa, mocarze instrumentów, wirtuozi oraz doskonały warsztat wykorzystywany w sposób idealny. Działali dwa i pół roku. Clapton, Baker i Bruce w tym zespole zdobyli światową sławę, ale nigdy nie wyszli z jego cienia. Dotyczy to zwłaszcza Claptona, który stał się gwiazdą największego formatu, co niestety nie pokrywało się z poziomem jego późniejszej twórczości.
„Freash Cream” [1966]
Bardzo mocny debiut! Clapton, Baker i Bruce wprowadzili tym albumem muzykę rockową na zupełnie nowe tory. Pierwsze, co rzuca się w uszy to urockowienie bluesa. Clapton grający z Mayallem czy w Yardbirds bardzo dobrze czuł się w typowym repertuarze bluesowym, co więcej, sam współtworzył białą odmianę tego stylu i dał wzorzec takiego gitarowego grania. Tu jednak gra inaczej, polubił np. przester. Na następnej płycie polubi wah wah. Cream na pierwszej płycie to jednak coś więcej. Bas wymyka się w inne rejony, jest nieobliczalny, nad wyraz aktywny, cały czas szuka nowych rozwiązań. Perkusja również. Zarówno Baker jak i Bruce również mają za sobą spore doświadczenie. Bruce, podobnie jak Clapton, grywał u Mayalla, Baker natomiast (z Brucem) pogrywał w Graham Bond Organisation.
Odlot jest już na okładce, na której panowie prezentują się w pilotkach, za chwilę startujemy zdają się mówić. Ten album to trochę takie kontrolowane szaleństwo. Można powiedzieć, że cały materiał to tylko punkt wyjścia do tego co miało się dziać na scenie, takie przedsceniczne notatki. Przedsmak tego mamy w ognistym „Spoonful”, które jest najjaśniejszym punktem tego wydawnictwa. Są też urocze dwugłosy w „I Feel Free”, jest solówka perkusyjna w „Toad”, jest też korzenno-bluesowy pochód perkusji z harmonijką w „Rollin’ And Tumblin’”. Cała płyta jest niezwykle różnorodna i widać, że zespół jeszcze nie za bardzo wiedział jaki kierunek obrać.
Ja tutaj ochy i achy, ale można zapytać, jak ten album prezentuje się po latach. Otóż nadspodziewanie dobrze. Ponad czterdziestoletnia śmietanka nadal jest świeża. Oczywiście trzeba znać konwencję, trzeba lubić muzykę lat sześćdziesiątych, natomiast nie trzeba lubić Claptona, bo tutaj jest on kompletnie innym gitarzystą niż w całych pocreamowych czasach.
Ocena: **** ½
„Disraeli Gears” [1967]
Drugi album Cream jak na dzisiejsze standardy jest bardzo krótki. Niewiele ponad 33 minuty muzyki. A dzieje się tutaj bardzo wiele. Album rozpoczyna się od „Strange Brew”, w którym lekko psychodeliczny śpiew przełamany jest bardzo dobrą solówką Claptona. Dalej jest chyba jeszcze bardziej ciekawie. „Sunshine Of You Love”, czyli jeden z riffów wszechczasów. Gitara podbita lekko sfuzzowanym basem i krocząca partia perkusji, a potem jeszcze mocne solo gitarowe. Tutaj nie trzeba pisać nic więcej, wszak każdy to zna. Okładka płyty może sugerować, że zespół zanurkował w opary psychodelii. Trochę prawdy w tym jest, gdyż nad wszystkim unosi się delikatna mgiełka tego stylu, jednak jest to raczej przyprawa niż danie główne. Zespół mocno stąpa po bluesrockowym gruncie i robi to chyba dobitniej niż na poprzedniej płycie. Klamrowy schemat kompozycji jeszcze bardziej się uwypuklił. W wielu z nich fragmenty początkowe i końcowe trzymają w ryzach środek. W wykonaniach koncertowych również tak będzie, z tym że proporcje te ulegną całkowitej zmianie.
Zabawowa jest natomiast końcówka. „Mother’s Lament” to pianino i rozśpiewanie. Dziwny finał.
A zna ktoś wersję „deluxe” wydaną w 2004 roku?
Ocena: **** ½
„Wheels Of Fire” [1968]
To chyba najbardziej dojrzały album Cream. Jego objętość pozwoliła na prezentację dokonań zarówno studyjnych jak i koncertowych. Wyczyny sceniczne są jedyną oficjalną koncertówką zespołu wydaną w latach funkcjonowania zespołu, ale o nich akapit dalej.
Pierwsza część to studio. Wszystko rozpoczyna się od kolejnego genialnego kawałka, czyli „White Room”. Dokonania studyjne wydają się całkowicie przemyślane. W zasadnie na tej płycie nie ma się do czego przyczepić. Każdy utwór z tego albumu mógłby być wizytówką Cream, każdy jest naładowany energią. Nie ma tutaj niczego zbędnego, żadnej pomyłki w doborze repertuaru. Są bluesowe popisy powertrio („Sitting On Top Of The World”, „Born dunder A Bad Sign”), są też psychodeliczne eksperymenty z wiolonczelą („As You Said”), jest i wiolonczela bez psychodelii („Deserted Cities Of The Heart”). Genialna płyta.
Ocena płyty studyjnej: *****
Płyta koncertowa. Tutaj jednak coś mi się nie podoba. Coś, czyli dobór repertuaru. O ile w przypadku „regularnej” dwupłytowej koncertówki nie miałbym problemu z przełknięciem długaśnego sola perkusyjnego w „Toad”, o tyle w tym momencie jest mi trochę żal, że wybrano popis Gingera Bakera, a nie jakąś rozbuchaną wersję innego kawałka. Najpierw jednak mamy rewelacyjne wykonanie „Crossroads”. W pewnym momencie wszyscy muzycy grają solo, słychać jednak, że dokładnie wiedzą gdzie się znajdują, kto w jakim kierunku podąża. Cream na scenie był zespołem genialnym. Dla mnie jest to esencja tego, jak powinny wyglądać koncerty, czyli nie odgrywamy znanego materiału, tylko traktujemy go jako punkt wyjścia do improwizacji. Drugim genialnym fragmentem jest „Spoonful”. I tutaj już nie ma żartów. Długaśna, ponad 16-minutowa kompozycja fascynuje przez całą swoją długość. Wzorzec. Kolejnym numerem jest „Traintime” i w moim wypadku są to trochę mniejsze emocje. Perkusja i harmonijka, czyli może być, ale wolałbym w tym miejscu coś innego. A o „Toad” już pisałem. Trochę szkoda.
Ocena płyty koncertowej: ****
Ocena: **** ½
Goodbye [1969]
Płyta pośmiertna. Zbudowana według podobnej konstrukcji co poprzednia, ale jednak z zupełnie innych powodów. W przypadku „Wheels Of Fire” mieliśmy dwa pełnoprawne krążki. Tutaj mała ilość materiału studyjnego wymuszała dorzucenie materiału w wersji „live”, a wszystko oczywiście na jednej płycie, której długość ledwie przekracza pół godziny Pierwszy w kolejce jest „I’m So Glad”, który stoi na tej samej półce co „Crossroads” czy „Spoonful” z poprzedniej płyty. Piękna wersja koncertowa z cudownym basem Bruce’a. Dalej „Politician” i „Sitting On The Top Of The World”, które są może mniej rozszalałe niż poprzednik, ale również dają dobre pojęcie o scenicznych możliwościach tego tria. Tyle jeśli idzie o materiał koncertowy. Teraz na około 10 minut wchodzimy do studia. Na wstępie wita nas „Badge”, który jest dla mnie najlepszą kompozycją nagraną w studiu przez Cream. Wydaje mi się, że w tym utworze, w niespełna 3 minuty, zespół przedstawił pomysł na styl zwany rockiem progresywnym. Dziwna teza, ale myślę, że można ją obronić. Delikatny wstęp osadzony w bluesie, potem fortepian i głos Claptona. Napięcie rośnie bez przerwy i w okolicy minuty wchodzi cudna gitara, temat trochę inny, piękny zaśpiew, który prowadzi do kulminacji. Krótka solówka i… wejście mellotronu! To jest dopiero czad! Drugi kawałek to „Doing That Scrapyard Thing”, który przywodzi na myśl „The Beatles”. Przyjemne, ale nie powalające. Z kolei „What A Bringdown” to drugi z progrockowych kawałków zawartych na tej płycie. To pewnie prowokacyjne założenie, ale wydaje mi się, że dwa wspomniane utwory można kwalifikować jako w pełni dojrzałe wypowiedzi tego stylu. Prawdą jest, że są to tylko dwa małe kwiatki, które ledwie zakwitły, a po chwili już ich nie było. Piękna rzecz. Po przesłuchaniu całego „Goodbye” pozostaje jednak mały niedosyt, którego nie wynagradza nawet kompaktowy bonus. Cóż, tak chyba jest z pożegnaniami. Ktoś jeszcze nie skończył, ktoś coś chciał dodać, tylko już nie było sensu tego robić…
Ocena: ****½
„Live Cream” [1970] i „Live Cream Vol. II” [1972]
Dwie pośmiertne koncertówki. Przyjemne, rozimprowizowane, fragmentami porywające, ale czegoś im brakuje. Te wszystkie utwory brzmią osobno, album nie stanowi całości. Nic to jednak, gdyż można się do tego przyzwyczaić, choć żal, że Cream nigdy nie doczekał się koncertowej płyty z prawdziwego zdarzenia. A zasługiwał na to jak nikt inny!
Ocena: **** ¼
„Rogal Albert Hall” [2005]
Po latach pojawiła się koncertówka nagrana w 2005 roku. Przyjemna, ale to już zupełnie inna sprawa. Warto ją oczywiście poznać, ale trzeba pamiętać, że to już nie Cream, tylko muzycy, którzy kiedyś w tym zespole grali.
Ocena: ***1/3
Najciekawsze jest to, że żaden z albumów Cream nie dostał u mnie najwyższej noty. Zabrakło mi chyba koncertowej płyty z prawdziwego zdarzenia. Nie zarzekam się jednak, że nigdy te noty się nie zmienią, bramka jest cały czas otwarta. Sam zespół oceniam oczywiście na *****.