Ultima Thule

Forum fanów Armii i 2TM2,3
Dzisiaj jest czw, 28 marca 2024 22:35:53

Strefa czasowa UTC+1godz.




Nowy temat Odpowiedz w temacie  [ Posty: 367 ]  Przejdź na stronę Poprzednia  1 ... 21, 22, 23, 24, 25  Następna
Autor Wiadomość
PostWysłany: ndz, 18 kwietnia 2021 09:21:56 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
wt, 09 listopada 2004 21:37:55
Posty: 25363
No nie wiem, z tego, że Budzy nagrał Taniec szkieletów nie jako Armia, tylko we dwóch z Bananem wynika np. dość dużo ;-) Ale tamtych dobrze znam i dobrze to słyszę, natomiast w przypadku Carnage nie słyszę istotnej różnicy, a widzę inny podmiot wykonawczy... a że tych znam słabiej, więc myślę sobie, że może coś przeoczam.

_________________
ćrąży we mnie zła krew


Na górę
 Wyświetl profil
PostWysłany: ndz, 18 kwietnia 2021 10:15:39 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pn, 10 stycznia 2005 11:49:49
Posty: 24304
Skąd: Kamienna Góra/Poznań
A, teraz lepiej Cię rozumiem. Bo najpierw myślałem że pytasz o kwestie prawne czy coś :)
Wydaje mi się że personalia są tu trochę drugorzędne. To znaczy już od Abbatoir zdecydowana większość muzyki na płytach Bad Seeds była autorstwa Nicka i Warrena, więc ciężko tu oczekiwać jakichś rewolucyjnych wydarzeń, pomysłów i powodów. Może wskutek pandemii reszta chłopaków miała z jakichś przyczyn utrudnione nagrywanie?

_________________
In an interstellar burst
I am back to save the Universe.


Na górę
 Wyświetl profil
PostWysłany: sob, 01 maja 2021 23:12:54 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
śr, 10 listopada 2004 18:55:19
Posty: 3093
Skąd: Poznań
Natknąłem się właśnie na takie cudeńko: 24h na okrągło Nick & the Bad Seeds:
phpBB [video]

Materiał rotuje.

_________________
Blaszony
Każde zwierzę koi dotyk.


Na górę
 Wyświetl profil
PostWysłany: ndz, 02 maja 2021 08:53:33 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
wt, 09 listopada 2004 21:37:55
Posty: 25363
a ja nadal nie wiem, czy komuś się podoba Carnage ;-)

_________________
ćrąży we mnie zła krew


Na górę
 Wyświetl profil
PostWysłany: ndz, 02 maja 2021 10:47:16 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pn, 10 stycznia 2005 11:49:49
Posty: 24304
Skąd: Kamienna Góra/Poznań
A średnio. :)

_________________
In an interstellar burst
I am back to save the Universe.


Na górę
 Wyświetl profil
PostWysłany: pn, 03 maja 2021 09:32:48 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
wt, 09 listopada 2004 21:37:55
Posty: 25363
A u mnie w tym wirtualnym top 5 roku, choć zapewne bliżej miejsca piątego, niż Black Country ;-)
Na razie nie oswoiłem, ale mam ochotę dalej słuchać tej płyty.

_________________
ćrąży we mnie zła krew


Na górę
 Wyświetl profil
PostWysłany: sob, 23 kwietnia 2022 21:24:29 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pn, 26 stycznia 2009 20:04:57
Posty: 14019
Skąd: ze wsi
Bardzo.


Takie coś zamówiłem:

Obrazek

Obrazek

_________________
un tralala loco


Na górę
 Wyświetl profil
PostWysłany: ndz, 24 kwietnia 2022 00:15:30 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pt, 28 stycznia 2005 14:46:47
Posty: 21339
Skąd: Autonomiczne Księstwo Służew Nad Dolinką
Pietruszka pisze:
Takie coś zamówiłem:


My zaś zamówiliśmy bilety na sierpniowy koncert Cave'a w Gdańsku. I teraz mamy nadzieję, że się odbędzie. Gdyby zaś coś miało na świecie nie pyknąć i koncert miał się w związku z tym nie odbyć, to na następny dzień zamówiliśmy też bilety na prom do Szwecji.

...ale gdyby jednak pykło i koncert się odbył, to zamówiliśmy też bilety powrotne z tej Szwecji. No bo co my byśmy tam mieli robić tak na dłużą metę? Ileż można jeść śledzie, for God's sake!

_________________
Sometimes good guys don't wear white


Na górę
 Wyświetl profil
PostWysłany: ndz, 24 kwietnia 2022 07:05:18 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pn, 26 stycznia 2009 20:04:57
Posty: 14019
Skąd: ze wsi
Pet pisze:
My zaś zamówiliśmy bilety na sierpniowy koncert Cave'a w Gdańsku.


..no to my mamy bilety do Gliwic, i żadnego niepyknięcia nie przyjmuję do wiadomości....
... co więcej, jak mnie co podjudzi, to udam się na bacstage, pogadać z artystą, a że języka nie znam, to zabiorę mielone....albo drabinę....pamiętaj Pet o złotej zasadzie: dwóch panów z drabiną wejdzie wszędzie!... tak więc czas, który nie będziemy mogli spożytkować na rozmowę, wykorzystamy na sprawdzenie żarówek....jeśli oczywiście koncert przeżyję, bo nie zamierzam....

_________________
un tralala loco


Na górę
 Wyświetl profil
PostWysłany: ndz, 24 kwietnia 2022 18:54:48 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pt, 28 stycznia 2005 14:46:47
Posty: 21339
Skąd: Autonomiczne Księstwo Służew Nad Dolinką
Pietruszka pisze:
i żadnego niepyknięcia nie przyjmuję do wiadomości...


W ciągu ostatnich dwóch lat liczba takich niepyknięć, które, chcąc nie chcąc, musiałem przyjąć do wiadomość, osiągnęła wartość dwucyfrową, dlatego nie jestem aż taki stanowczy w tej kwestii. :(

_________________
Sometimes good guys don't wear white


Ostatnio zmieniony ndz, 24 kwietnia 2022 21:06:17 przez Pet, łącznie zmieniany 2 razy

Na górę
 Wyświetl profil
PostWysłany: ndz, 24 kwietnia 2022 20:26:25 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
wt, 09 listopada 2004 21:37:55
Posty: 25363
Teoretycznie mógłbym promem z Ustki podjechać do Gdańska... ale chyba jednak postanowię zrezygnować i pewnie już nigdy w życiu Cave'a na żywo nie zobaczę... a może kiedyś zobaczę?

_________________
ćrąży we mnie zła krew


Na górę
 Wyświetl profil
PostWysłany: pn, 09 maja 2022 23:44:04 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pt, 28 stycznia 2005 14:46:47
Posty: 21339
Skąd: Autonomiczne Księstwo Służew Nad Dolinką
:(
https://www.bbc.com/news/entertainment-arts-61383411

_________________
Sometimes good guys don't wear white


Na górę
 Wyświetl profil
PostWysłany: ndz, 14 sierpnia 2022 21:32:00 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pt, 28 stycznia 2005 14:46:47
Posty: 21339
Skąd: Autonomiczne Księstwo Służew Nad Dolinką
Obiecałem skrobnąć podsumowanie gdańskiego koncertu Bad/Good Seeds pod przewodem Cave’a, ale musiałem odczekać kilka dni i pozwolić opaść emocjom, żeby nie brzmieć jak piszcząca nastolatka w 1962, która wróciła ze swojego pierwszego koncertu Beatlesów. Ale już dłużej czekać nie chcę, bo boję się, że za wiele szczegółów zatrze mi się w pamięci.

Uprzedzam, że pisaniny może być dużo, więc dla zapracowanych i leniwych będzie skrót:
Koncert był rewelacyjny. Prawdopodobnie najlepszy na jakimkolwiek dotychczas byłem. Kto miał okazję go widzieć, ten wie, kto nie był (a mógł) niech bardzo żałuje. Kropka. Można się rozejść.

Kto chce wiedzieć skąd taka ekstatyczna reakcja, niech czyta dalej.
W poniedziałkowy wieczór wychodziłem z Ergo Arena rozanielony, mając przeczucie, że uczestniczyłem w czymś wielkim. Chcąc się przekonać na ile moja opinia jest zbieżna z powszechnym poglądem (ew. na ile jest osamotniona), a jednocześnie sprawdzić jak to wygląda poza moją bańką informacyjną przeszukałem publiczne posty dotyczące tej imprezy udostępnione na FB, insta i w innych miejscach sieci. Wnioski były dwojakiego rodzaju: po pierwsze moje wrażenia nie były odosobnione – to była jazda z najwyższej półki. Emocje, przeżycia, doznania – wszystko z najwyższego C. Po drugie – i to też świadczy o niezwykłości tego występu – nie spotkałem się z żadnymi narzekaniami, które zwyczajowo pojawiają się po koncertach obarczonych tak dużym bagażem oczekiwań. Zawsze znajdzie się ktoś, komu coś nie przypadło do gustu i nawet jeśli ogólne wrażenia ma dobre, to zawsze musi być jakieś „ale”. A tym razem kompletnie nic. Zero. Nie spotkałem się z zarzutami, że repertuar był nietrafiony, ani że dźwięk nie hulał. Na długość występu, czy na formę wykonawczą też nikt nie powiedział marnego słowa. Ba! Nawet na taki żelazny punkt jak cena biletu czy miejsce koncertu nikt nie jojczył. Za to wszystkie opinie, na które trafiałem to był czysty, niezmącony niczym zachwyt. Przeczytałem całkiem dużo tych recenzji – krótszych i dłuższych, bardziej i mniej emocjonalnych, ale każda wyrażała to samo – ten koncert to było przeżycie jedyne w swoim rodzaju, które na zawsze zostanie w głowie. I pod każdą z nich mógłbym się podpisać.

Częstymi słowami, które dane mi było słyszeć i czytać w kontekście tego występu były „magia” i „misterium”. Nikt jednak nie wyjaśnił na czym polega ta magia. Niech mi więc będzie wolno spróbować.
Chociaż ja bym użył raczej słowa „alchemia”. Król Inkaust jak nikt chyba inny potrafi zamieniać emocje, nastroje, i charakter swoich utworów w zupełnie inną substancję, niż ta, które tworzyła je pierwotnie. Już tłumaczę na czym to polega: zamiast perły, dostajemy diament, zamiast smutku, gniew, zamiast klimatycznej ballady, porywający hit, który każe nam tańczyć i drzeć gębę razem z Nickiem w refrenach, a zamiast wyciszenia i zadumy, uniesienie i wzruszenie. Potrafi przeplatać smutek z gniewem, rozpacz z miłością i uniesienie ze śmiechem. I chociaż to Cave posiadł tajemną wiedzę jak dokonywać tych przemian podczas grania na żywo, to ich katalizatorem jest publiczność stojąca pod sceną. To ona daje mu moc i nakręca energia, dzięki której jego piosenki nabierają nowego wymiaru, którego nie miały w wersji studyjnej.

Stojąc dwie godziny pod sceną w oczekiwaniu na rozpoczęcie imprezy, jarając się jak harcerskie ognisko i znosząc pobłażliwe spojrzenia Sylwii, która z góry zastrzegła, że jest zmęczona i po kilku numerach zamierza odpłynąć w mniej zagęszczone rewiry sali, zastanawiałem się, jak facet w wieku 67 lat rozkręci publiczność, która została pozbawiona rozgrzewki w postaci supportu, co jest regułą podczas jego występów. O jakże ja nic nie rozumiałem. Punktualnie o godzinie 21 techniczni postawili na fortepianie szklankę z parującym czajem, muzyka sącząca się z głośników zrobiła się nagle głośniejsza, a kiedy wybrzmiała i zapaliły się światła, na scenie ujrzeliśmy Bad Seeds (komenderowane przez Warrena Ellisa) i Good Seeds, czyli gospelowy chórek w oszałamiających, połyskliwych szatach składający się z dwóch diw i jednego diwa (że się tak niezgrabnie wyrażę). A po kilku sekundach na scenę dziarskim krokiem wkroczył Król Inkaust we własnej osobie. Jak zwykle w czarnym garniaku i białej koszuli. Uśmiechnął się, pozdrowił publiczność lekkim skinieniem i cały zespół z wystartował z energetycznym „Get Ready For Love”, tłum oszalał, a ja już wiedziałem, że jakikolwiek support byłby tu zbędny. By nie powiedzieć, że byłby wręcz nie na miejscu. Cave momentalnie, z wyluzowanego dandysa zamienił się nie wiadomo kiedy w sceniczne zwierzę. Już przy pierwszym refrenie efektownym skokiem pokonał fosę przed sceną, wylądował na wąskiej kładce łączącej barierki i wyciągnął rękę do kłębiącego się poniżej tłumu. Oczywiście momentalnie złapało go kilkanaście dłoni, a kilkadziesiąt kolejnych próbowało go przynajmniej dotknąć. W dzisiejszych czasach, kiedy artyści tego formatu co on opatrują długimi paragrafami w umowach wszelkie kwestie określające jasno ich bezpieczeństwo, a w tym także dystans do publiczności, było to zachowanie co najmniej niecodzienne, ale w każdym innym przypadku powiedział bym: „Ot, miły gest muzyka względem fanów”. W tym jednak przypadku wyglądało to raczej tak, jakby to Cave potrzebował bardziej tej bliskości i tych uścisków, niż ludzie pod sceną. Jakby dzięki nim był w stanie naładować akumulatory i zdobyć energię, która pozwoli mu nakręcać cały spektakl. Zresztą to zawieszenie między sceną, a publicznością, ten bezpośredni kontakt między nim, a ludźmi miał miejsce praktycznie podczas każdego utworu, z wyjątkiem tych, podczas których był przykuty do fortepianu.

Tymczasem zanim był czas złapać oddech, poleciał kolejny numer – „There She Goes, My Beautiful World” i zaczęła się kejowowa alchemia bo nagle z gospelowego hymnu, zrobił się bez mała stadionowy hicior. O ile refren poprzedniego kawałka nieśmiało jeszcze mruczałem sobie pod nosem, to tutaj już się nie powstrzymywałem i darłem japę na cały regulator. I nie przejmowałem się tym co powiedzą stojący obok mnie. Bo oni też śpiewali refren tak jak ja. No bo nie dało się inaczej. A sam Nick nadal przełamywał niewidzialną granicę między zespołem, a widzami. I nie dziwię się, że ludzie stojący bliżej sceny (w tym także ja), będą potem mówili, że mieli wrażenie uczestniczenia w kameralnym koncercie klubowym, a nie w wypchanej po brzegi hali sportowej. Wzajemne chwytanie się za ręce trwało nadal. Ktoś podał Nickowi przyniesiony ze sobą bukiet róż. On przemierzył z nim dwie długości sceny, nie wiadomo kiedy tworząc z nich pasujący idealnie rekwizyt gry scenicznej, aż wreszcie z kilku dobrych metrów posłał go imponującym lobem wprost na fortepian, gdzie wylądował w miejscu, w którym właściwie mógłby leżeć od samego początku i aż dziw, że nie było go tam wcześniej.

W ogóle przebywanie w pierwszych rzędach podczas koncertu Cave’a to gwarantowany raj na ziemi dla każdego fana. Bo interakcja nie kończyła się wraz z wybrzmieniem ostatnich tonów piosenek. W przerwach między utworami Nick zagadywał ludzi, pytał o imię, wchodził z nimi w dialog, kokietował, droczył się z nimi, a poza tym nie miał nic przeciwko temu, żeby podpisywać podawane mu fanty jak książki, czy płyty (chociaż winyle chętniej niż kompakty), czy przyjmować upominki (otrzymany portret ustawił natychmiast na fortepianie).
Ale nie zapominał przy tym po co wszyscy tu przyszli i dlatego już za chwilę ruszył kolejny numer. Tym razem hit z samego początku kariery – „From Her to Eternity”. I znowu ta alchemia… Gdyby ktoś 30 lat temu, gdy po raz pierwszy usłyszałem ten numer, powiedział mi, że kiedyś na koncercie będę robił singalongi do tego numeru, to bym popukał się w głowę i tyle. Ba! Gdyby ktoś powiedział mi to tydzień temu, to zareagował bym podobnie. Przecież ten schizofreniczny, połamany i pokręcony jak przepisy podatkowe kawałek świetnie nadaje się co najwyżej do popadania w obłęd, ale nie do chóralnego śpiewania. Tymczasem wystarczyło, że Nick dyrygując palcem nad głowami ludzi zaczął śpiewać refren, żeby za chwilę miał przed sobą chór śpiewający z całych sił „FROM HEEEEEEER… TOOOOOOOO… ETERNITYYYYYY”. A sam Cave miotał się po scenie tak, jak prawdopodobnie zwykł to robić w najlepszych latach Birthday Party i w początkach drogi Bad Seeds. Kopał, kulił się, machał łapami i cały czas pozostawał w kontakcie z publicznością. Ochroniarze mieli z nim sporo roboty, bo parę razy były blisko, żeby ludzie wciągnęli go na siebie i ponieśli na rękach, a on nie wyglądał na kogoś, kto miałby coś przeciwko temu. I nie doszło do tego tylko z tego powodu, że bryś z ochrony łapał go w ostatniej chwili za pasek. Tu wypada wspomnieć, że Cave nie oszczędzał się nawet na moment od pierwszych minut koncertu. I nie powiem, że nieźle dawał radę JAK NA gościa mającego 67 lat na liczniku. On wykazywał się formą JAK trzydziestolatek. Nie wiem jakie piguły przepisuje mu jego konował pierwszego kontaktu, ale też chciałbym takie.
Następny numer był kolejnym powrotem do „Abattoir Blues / The Lyre of Orpheus” – „O Children”, to soulowy numer trącający struny duszy największych twardzieli, więc nie dziwota, że chórek Good Seeds miał okazję się wykazać (nie po raz ostatni tego wieczoru). Oczywiście publiczność i tym razem, nie zawiodła i refrenowe „Oh, children!” wybrzmiewało na kilkaset gardzieli. Tym razem Nick trzymający ręce fanów, wyglądał raczej jakby szukał u nich wsparcia, niż ładował się ich energią. Poza wsparciem otrzymał kolejny bukiet róż (tym razem białych), które zainstalował na statywie mikrofonu.

Setlistę z poprzednich koncertów miałem obcykaną, więc nie było dla mnie zaskoczeniem, że kolejną piosenką będzie „Jubilee Street”. Nie wiedziałem tylko, że numer zostanie poprzedzony króciutkim fragmentem „Nick the Stripper” z repertuaru Birthday Party z dedykacją dla pewnego Pawła spod sceny. Samo „Jubilee Street” to kawałek raczej z tych spokojniejszych, więc pomyślałem, że to dobra okazja, żeby wreszcie zarejestrować jakiś numer dla potomności. No bo przecież tym razem nie powinno być ani śpiewów, ani tańców, więc można spokojnie potrzymać telefon nad głową, prawda? No cóż, znowu byłem w błędzie. Skąd mogłem wiedzieć, że finałowe „look at me now” z błagania artykułowanego łamiącym się głosem jak w wersji z „Push The Sky Away”, zamieni się w wykrzyczane z furią żądanie, a kawałek z mrocznej ballady przerodzi się pod koniec niemalże w mrocznego twista.
A potem nadszedł bardziej wyciszony fragment koncertu. Ten spokojniejszy set otworzyło „Bright Horses” z ostatniego albumu, na którym Cave, po raz kolejny (po „Skeleton Tree”) mierzył się z tragiczną śmiercią swojego syna. Ten numer został wykonany jeszcze z całym zespołem, ale już kolejny - „I Need You” to był solowy występ Nicka tylko z towarzyszeniem fortepianu. Prawie cały zespół wymknął się ze sceny, na której poza gwiazdą pozostał tylko Warren, który skromnie przycupnął sobie w kąciku. A tymczasem Nick łamiącym się głosem wypłakiwał duszę:
„I need, I need you,
I need you
In my heart,
I need you
Just breathe, just breathe
I need you”.
O ile już przy „I Need You” wszystkim ze wzruszenia gardła ścisnęło, to już przy następnym utworze – „Waiting For You” niektóre osoby otwarcie ryczały jak bobry. I powiem, że wcale im się nie dziwię, bo znając kontekst powstania tego utworu, sam miałem kulkę w gardle i spocone oko.
„Well sometimes a little bit of faith can go a long, long way
Your soul is my anchor, never asked to be freed
Well sleep now, sleep now, take as long as you need
'Cause I'm just waiting for you
Waiting for you, waiting for you
Waiting for you, waiting for you
Waiting for you
To return
To return
To return”

Po skończeniu tej piosenki, Cave wstał od fortepianu i przycisnął do twarzy ręcznik, którym podczas koncertu ocierał pot z czoła. Pewnie i tym razem tak robił. Tylko dlaczego tym razem trzymał go tak długo? I czemu niby miałby się tak spocić, skoro przez dwa ostatnie numery siedział przy fortepianie? A może był to tylko taki teatralny gest? No bo chyba nie płakał, prawda?
Tak czy siak, show must go on i już po chwili na scenie ponownie zameldowali się Bad/Good Seeds w komplecie i zaczęli grać cover… Ale tak nie do końca. Numer „Carnage” to tytułowa piosenka z „solowego” albumu Cave’a i Ellisa z zeszłego roku. A właśnie! Ellis! Grzechem byłoby o nim nie wspomnieć. Od momentu odejścia Bargelda, to on przejął rolę „astralnego bliźniaka” Cave’a, a jednocześnie osoby grającej pierwsze skrzypce (dosłownie i w przenośni) w Bad Seeds. W trakcie koncertu, kiedy Cave robił swój show, Warren miał własny, rozgrywający się w jego przestrzeni sceny. Z instrumentem w jednej dłoni i smyczkiem w drugiej, zachowywał się jak nawiedzony skrzypek na… nie, nie na dachu… raczej jak kroczący na cienkiej jak włos linie rozciągniętej nad jakąś nieskończoną otchłanią w innym wymiarze.
I wreszcie nastąpił moment kulminacyjny koncertu, a to oznaczało hit za hitem! Publiczność już w kompletnym amoku. W stronę Nicka wyciągał się las rąk w każdym miejscu gdzie się pojawił. Ludzie płakali, tańczyli, śpiewali, śmieli się – wszystko na raz. A kiedy obracałeś się w bok i patrzyłeś na sąsiada z lewej lub z prawej, to za każdym razem widziało się w jego oczach ten sam przekaz „Nie wierzę, że to się dzieję. I nie wierzę, że ja też w tym uczestniczę!”. I on pewnie widział to samo w twoich. Na pierwszy ogień poleciało „Tupelo” - ciary, ciary i jeszcze raz ciary! Potem „Red Right Hand” - zakończone chóralnym śpiewaniem przez publiczność „Laaaaa lalala lalala lalalaaaa”, co zmieniło charakter tego kawałka z mrocznej ballady, w przedziwną, pokręconą pieśń biesiadną, trochę jak z repertuaru Bregovica, z okresu kiedy komponował jeszcze rzeczy dające się słuchać (co chyba zresztą przez samego Cave zostało przyjęte z lekkim zaskoczeniem, ale i uznaniem). Następnie „Mercy Seat”, którego refren
„And the mercy seat is waiting
And I think my head is burning
And in a way I'm yearning
To be done with all this measuring of proof
An eye for an eye
And a tooth for a tooth
And anyway I told the truth
AND I'M NOT AFRAID TO DIE”
elektryzował mocniej niż wszystkie krzesła elektryczne razem wzięte. I wreszcie “The Ship Song” – piękna pieśń o tym, że wielka miłość, nie wyklucza wielkich kłótni, ale nawet największe wojny ustają kiedy wpada się sobie w ramiona.
Po tej uczcie przyszedł znowu czas na wyciszenie. Tym razem przy „Higgs Boson Blues”. Lament nad dzisiejszym światem był miejscami szeptany, czasem zawodzony, a momentami wykrzyczany przy żywym współudziale audytorium, ale niezależnie od temperatury i formy podania nie tracił ani na moment nic ze swojej goryczy. Poszukiwanie Boskiej Cząstki w rzeczywistości kreowanej przez Hannah Montana nie należy do wdzięcznych zadań

Po tej chwili oddechu znowu zastrzyk energii przy wtórze „City of Refuge”. O ile jednak w oryginale ten utwór oparty na punkowej motoryce był niezłym gitarowym galopem, to w zaprezentowanej interpretacji zamienił się w porywający, gospelowy hymn. Głownie za sprawą Good Seeds, którzy mieli przy nim swój wielki moment. Zająwszy miejsce w centrum sceny, zamiast, tak jak wcześniej w kącie, wykonali ten numer w dwugłosie z Cavem, będąc tym razem dla niego nie tłem, a równorzędnym partnerem wokalnym. O tym, że publiczność także wspierała ten numer z pełnym zaangażowaniem, to już nawet nie wspominam.
I wreszcie finał części podstawowej. Nieco zaskakujący, bo wybrano na niego kolejny utwór z „solowego” repertuaru duetu Cave/Ellis – „White Elephant”, ciężki numer, oparty na dudniącym rytmie. Król Mroku naśladujący najpierw kroczącego słonia i wreszcie śpiewający:
„A time is coming
A time is nigh
For the kingdom
In the sky
Don't ask who
Don't ask why
There's a kingdom in the sky”
I niech mnie kule biją, jeśli w tym momencie cała zgromadzona publiczność nie muskała tego niebiańskiego królestwa palcami.
A potem już tylko “Thank You. Good bye” i zespół zszedł ze sceny. Ale publiczność nawet nie myślała żeby drgnąć, a owacje nie ustawały. Bisy należały nam się jak kotu skwarka i wiedzieliśmy, że je dostaniemy. I rzeczywiście już po chwili obsługa postawiła na fortepianie kolejną szklankę gorącej herbaty, a potem na scenie znowu pojawił się Nick. Sam. Zasiadł do fortepianu, uderzył w klawisze i już po trzech nutach było wiadomo co jest grane – „Into My Arms”. Nick grał i śpiewał, a my razem z nim. W pewnym momencie mistrz ceremonii zawiesił głos nie przestając grać, spojrzał wymownie na publiczność i chyba nie rozczarował się tym co usłyszał, bo na jego twarzy odmalowała się satysfakcja z delikatną nutą zaskoczenia. Co on w ogóle? Myślał, że tekstu nie znamy? No kamon!

Numer wybrzmiał, a na scenę powrócił kompletny skład, zaś Nick zapowiedział „Vortex” – kawałek z wydanej w zeszłym roku składanki z rarytasami i stronami B singli. Zanim go jednak wykonał został przez jakiegoś fana obdarowany mini piersióweczką. Upewniwszy się, że w środku jest alkohol, podziękował i schował ją do kieszeni. A potem już wszyscy rzuciliśmy się w wir.
„Come on, come in
Step into the vortex where you belong!”
To numer z gatunku tych, których chciało by się słuchać bez końca. Ale nic nie może przecież wiecznie trwać, jak śpiewała Anka Jantar i ten numer też musiał dobić do brzegu.
A później wróciliśmy do ostatniego albumu – „Ghosteen Speaks” miał być ostatnim utworem. Przyznam się, że miałem obawy, czy taka ambientowa kołysanka, nie spuści ciśnienia z całego spektaklu i w efekcie po dwóch godzinach emocjonalnej huśtawki, wyjdziemy z Ergo Areny jak po zażyciu eteru. Uspokajam – znowu byłem w błędzie. Przede wszystkim środek sceny znowu został opanowany przez Good Seeds. Tym razem to oni byli odpowiedzialni za kontakt z publicznością. Kiedy popłynęły słowa
„I am beside you, I am beside you
Look for me, look for me”
cała sala za ich przykładem zaczęła unosić i opuszczać ręcę, a komenderujący chórkiem T Jae Cole z całą surowością pilnował, czy nikt w zasięgu jego wzroku się nie leni i kiedy namierzył takiego obiboka, który nie podnosił łapek jak wszyscy pozostali, surowym spojrzeniem nakłaniał go do przyłączenia do reszty. Nie było innego wyjścia – każdy musiał wziąć udział w tym muzycznym seansie spirytystycznym. I nagle ambientowa kołysanka zamiast usypiać spowodowała, że zaczęliśmy się wznosić, a misterium w którym uczestniczyliśmy od ponad dwóch godzin dopełniało się. Naprawdę słów brak, żeby to opisać, ale zaryzykuje twierdzenie, że dzięki temu numerowi, każdemu w hali udało się przywołać przynajmniej jednego ducha. Jeśli nawet ktoś przez ostatnie dwie i pół godziny nie poczuł magii tego koncertu, to teraz mógł ją czerpać wiadrami.

I to mogło być zakończenie (na niektórych koncertach tej trasy „Ghosteen Speaks” to definitywny finał). Nick znowu podziękował, pomachał, pożegnał się, zabrał Złe i Dobre Ziarna i zszedł ze sceny. Słabsi duchem zaczęli się nawet wiercić i oglądać się w stronę wejścia. Większość osób na Sali wiedziała jednak doskonale, że dzień wcześniej w Gliwicach bisy były dwa i na koniec został zagrany „Jack The Ripper”. Mówiąc inaczej, Nick był nam winny jeszcze jedną piosenkę i nie mogło być mowy, żebyśmy opuścili hale, zanim nie dostaniemy tego co nam się należy. I tak też się stało. Po kilku chwilach cały zespół ponownie pojawił się na scenie. Zaś Nick wyraźnie zadowolony i wyluzowany pyta ni stąd ni zowąd co chcielibyśmy usłyszeć. Ryzykowne zagranie. I raczej niespotykane na koncertach tego formatu gdzie przeważnie wszystko jest z góry zaplanowane. Nikt jednak nie wnikał w takie detale i pod sceną rozkręcił się koncert życzeń na całego. Każdy krzyczał tytuł numeru, który chciałby usłyszeć. Ja oczywiście też. Moim typem był „I Had a Dream Joe”. Zdawałem sobie sprawę, że zawiesiłem poprzeczkę ekstremalnie wysoko, bo ostatnie wykonania tego numeru na żywo miały miejsce pewnie jakieś 30 lat temu. Ale jak się bawić, to się bawić. Poza tym poczytywałem za mały skandal fakt, że tego wieczoru moja ukochana płyta Bad Seeds – „Henry’s Dream” nie doczekała się choćby minimalnej reprezentacji. Powiem jednak szczerze, że na sukces nie liczyłem. No i nie myliłem się, bo już po chwili górę zaczęła brać frakcja domagająca się „The Weeping Song”. Ok, niech będzie „The Weeping Song”, chciałem zobaczyć co Nick na to, więc raźno dołączyłem do chóru, a po chwili już cała sala skandowała ten tytuł. No i kiedy Nick usłyszał vox populi, to ciutkę go przytkało. Zaczął tłumaczyć, że lata tego nie grali, że nie próbowali i w ogóle nie mają tego gotowego. Ale mimo to okazał się honorowym graczem. Na szybko udzielił członkom zespołu wskazówek kto ma co i jak grać, a kto może sobie zrobić wolne, uprzedził, że mogą być skuchy i zaczęli grać Płaczliwą Pieśń. I powiadam Wam, że było to prawdopodobnie najbardziej koślawe i nieporadne i pół improwizowane wykonanie tego kawałka w całej historii Bad Seeds, a jednocześnie najbardziej ekscytujące, niesamowite i poruszające. Tak noisowego wykonania tego numeru nie słyszał prawdopodobnie przed nami nikt. Gryzę się w język, żeby nie powiedzieć, że była to martialowo-industrialowa wersja „The Weeping Song”. W jednej zwrotce Cave zapomniał tekstu, część zespołu stała lekko skonsternowana na scenie nie wiedząc za bardzo co ma ze sobą zrobić i tylko Warren zachowywał się tak, jakby ten moment nie był dla niego żadnym zaskoczeniem i dalej tańczył w swój szalony taniec derwisza z równoległej rzeczywistości. A publiczność była w niebo wzięta. Tutaj możecie zobaczyć jak to mniej więcej wyglądało - https://www.youtube.com/watch?v=M_pe9QBwQJE
I to był już naprawdę koniec. Na nic więcej nie mogliśmy liczyć. Ba! Na nic więcej nie ośmieliliśmy się liczyć. Dostaliśmy więcej niż oczekiwaliśmy i to w takiej postaci, o jakiej nawet nie marzyliśmy.

Od koncertu minął już prawie tydzień, a ja ciągle nie mogę przestać o nim myśleć. Wracam do jego fragmentów (Nick śpiewający do mikrofonu trzymanego przez fana), próbuję sobie przypomnieć gadki Nicka pomiędzy numerami („Depression? YEAH! Happiness? Ugh…”) i emocje, które czułem słysząc kolejne numery. I jak długo bym nie kombinował, to nie przychodzi mi do głowy drugi taki koncert (a widziałem ich pewnie kilka dobrych setek), który by mnie tak ruszył. Jestem też bardzo ostrożny i oszczędny w klasyfikowaniu koncertów, w których uczestniczę jak tych „naj”. Zwykle wychodziłem z założenia, że najlepszy koncert, to ten następny na który pójdę. Jednak po tej sztuce, będę musiał zweryfikować swoje podejście. I mogę powiedzieć z pełnym przekonaniem – koncert Nicka Cave i Bad Seeds w Gdańsku w 2022 roku, był najlepszym na jakim dotychczas byłem.

Po prostu.

PS: Aha! Sylwia wytrwała na naszym miejscu do samego końca koncertu. Nie wiem po którym kawałku zapomniała o zmęczeniu i bolących nogach. Ją o to pytajcie. :)


Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego postu.

_________________
Sometimes good guys don't wear white


Ostatnio zmieniony pn, 15 sierpnia 2022 07:17:24 przez Pet, łącznie zmieniany 1 raz

Na górę
 Wyświetl profil
PostWysłany: ndz, 14 sierpnia 2022 21:54:00 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
wt, 09 listopada 2004 21:37:55
Posty: 25363
Post roku, man!

_________________
ćrąży we mnie zła krew


Na górę
 Wyświetl profil
PostWysłany: ndz, 14 sierpnia 2022 22:16:32 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pt, 28 stycznia 2005 14:46:47
Posty: 21339
Skąd: Autonomiczne Księstwo Służew Nad Dolinką
Crazy pisze:
Post roku, man!


Ja myślę. Dwa dni go pisałem. :D

_________________
Sometimes good guys don't wear white


Na górę
 Wyświetl profil
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Nowy temat Odpowiedz w temacie  [ Posty: 367 ]  Przejdź na stronę Poprzednia  1 ... 21, 22, 23, 24, 25  Następna

Strefa czasowa UTC+1godz.



Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 55 gości


Nie możesz tworzyć nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz dodawać załączników

Szukaj:
Przejdź do:  
Technologię dostarcza phpBB® Forum Software © phpBB Group