Wczoraj byłem na koncercie, na który szedłem głównie z powodów sentymentalnych, a z którego wyszedłem naładowany jak akumulator fiata 126p po całej mroźnej nocy spędzonej w cieple na prostowniku. Ale po kolei.
Gwiazdą wieczoru miała być legenda łódzkiego punka (z różnymi sufiksami, zmieniającymi się na przestrzeni lat) - 19 Wiosen. Ostatni raz widziałem tę ekipę (oczywiście występującą w znacząco innym składzie niż obecnie) kiedy grali w Kotłach, które wtedy mogło nawet nazywać się jeszcze B-65, razem ze Starymi Singers z okazji wydania wspólnego albumu. Zabijcie mnie - kompletnie nie pamiętam, który to był rok (1999? 2000?), ale jakbym nie liczył, to wychodzi mi, że musiało to być ponad 20 lat temu. Niby potem zdarzyło im się jeszcze odwiedzać Warszawę, ale mi nie zdarzyło się już dotrzeć na ich koncert... aż do wczoraj. Ponieważ przez te lata miałem bardzo sporadyczny kontakt z ich graniem i z ich roszadami składu, to nie za bardzo wiedziałem czego się spodziewać po ich aktualnej kondycji. Na wszelki więc wypadek postanowiłem się, niczego nie spodziewać i niczego specjalnego nie oczekiwać. Do tego stopnia, że nawet nie bardzo przywiązałem uwagę do tego co będzie grało jako support.
Ale jeszcze zanim koncert się zaczął, to już wiedziałem, że będzie ciekawie. Od progu pogłosowej Czarnej Sali powitały mnie zamiast tradycyjnej pankowo-alternatywnej listy przebojów, puszczanej przed koncertami, dźwięki Vivaldiego (zrekomponowane przez Maxa Richtera, o ile mnie ucho nie zmyliło). Uwagę zwracały świece w lichtarzach ustawione na scenie - to raczej nie jest standardowy element wystroju w tym klubie. Przy barze kręciło się dwóch typów ubranych jakby ich granatem wyrwali z połowy XVIII wieku. Koszule z żabotami, koronki przy rękawach, kamizelki, haftowane na bogato fraki, spodnie do kolana, białe pończochy (które pewnie były białymi lycrami, ale nie bądźmy małostkowi) i do tego trójgraniasty kapelusz (a jakże). A wszystko to uzupełnione elementami z garderoby rasowego załoganta. Do "pończoch" - czarne glany, do kamizelki - przypięty łańcuch, do klapy haftowanego złotą nicią fraka - przyczepione pankowe badziole. Jednym z tych elegantów okazał się być Fagot vel Procesor Plus klawiszowiec 19 Wiosen, który, jak za chwilę miało się okazać, jest tez klawiszowcem supportu otwierającego wieczór, czyli duetu Salvezza, który tworzy wraz ze śpiewającym Vitonem Vittorio, zaś tego wieczoru ich szeregi zasiliła gościnnie (oczywiście w sukni z epoki, a jakże) Anna Kaz wspierając wokalnie Vitona.
A co powiedzieć o samym koncercie? Otóż jeśli prawdą jest, że każdy kraj ma takie Army Of Lovers na jakie zasłużył, to Salvezza jest czymś na co z pewnością nie zasłużyliśmy, ale czego bardzo potrzebowaliśmy - post-punko-baroko-polo do tańca i do różańca (oczywiście z paciorkami zrobionymi z nieregularnych pereł - jak barok, to barok). Już dawno się tak nie ubawiłem podczas koncertu - czy to z powodu tekstów, czy nawiązań muzycznych, które można było usłyszeć w organach Fagota, czy wreszcie za sprawą choreografii wokalisty. I chyba nigdy nie słyszałem w Pogłosie tak długich i rzęsistych braw po czyimś występie. Dla porządku dodam, ze ekipa wydała niedawno swój debiutancki album, który można kupić w Requiem Rec.:
https://requiem-records.com/pl/sklep/314Powiadam Wam, słuchajcież tego, bo warto:
No a potem świece zdmuchnięto, lichtarze zabrano, zdjęto z głowy kapelusz (lycry zostały) i na scenie zainstalowało się 19 Wiosen. Co prawda już bez Franka i Anny Bursztyn w składzie (których zapamiętałem z tego koncertu sprzed ponad dwóch dekad), ale za to z Moniką Rakietą na damskim wokalu (ksywa w pełni zasłużona) i z młodymi muzykami schowanymi w tle, którzy co prawda nie mieli takiego kolorytu jak ci starzy (kolorowy szalik i fryzura Franka!), ale za to grali tak, że ze sceny sypały się co chwila snopy iskier. Bo 19 Wiosen to nie tylko "legenda łódzkiej sceny punk" (jak sami o sobie napisali na plakatach przed debiutanckim koncertem w połowie lat 90tych), ale wciąż żywy twór. Tętniący zaraźliwą energią, kreatywnością, mającym wciąż coś do powiedzenia na temat otaczającej nasz rzeczywistości ze swojego punktu widzenia, a w dodatku na wskroś oryginalny. I tekstowo i muzycznie. Nie bez powodu przez lata lista etykietek, które do nich przyczepiono zrobiła się nad wyraz długa "big-bit punk", "barok-punk", "aero-punk" i jeszcze trochę... I każda z nich w jakimś tam stopniu ma swoje uzasadnienie. Przy czym wszystkie one nie wyczerpują tematu. 19 Wiosen, to 19 Wiosen - jedyni w swoim rodzaju i nieporównywalni do niczego.
Ponieważ koncert był zorganizowany z okazji premiery najnowszej produkcji zespołu więc cały występ zdominowały utwory z nowej płyty: "Uciekł bym już w kosmos", "Ogródki Darwinowskie", "Niesporczak", "Największe zło", "Ostatnia eskadra", "UFO", "Stukot", "Silos solis", "Iwona". Starsze hity, pojawiły się tylko w śladowej ilości. Ale wiecie co? W ogóle na to nie narzekałem. Bo te nowe są równie dobre (a czasmi nawet lepsze), niż te stare. Wchodzą pod czaszkę już przy pierwszym kontakcie, a frazy wymyślane przez Pryta zaczynają tam pulsować i żyć własnym życiem nie dając człowiekowi spokoju. Wspomniałem o tym, że nowi muzycy (tu uwaga: możliwe, ze oni sa już w składzie od dekady, ale pozwólcie, że dla mnie pozostaną "nowi"
) mocno dają radę. Sekcja rytmiczna kiedy trzeba to buja i pulsuje, a kiedy indziej wrzuca takie obroty, że można by się zastanowić czy do długiej listy gatunkowej nie dopisać zespołowi jeszcze czegoś z "core" w nazwie. Przy czym nad tym, aby całość nie stała się tylko łupanką ciągle czuwa Fagot ze swoim zestawem klawiszowym, doprawiając wszystko odpowiednimi dawkami melodii, a wspiera go w tym dzielnie gitarzysta. No i jeszcze Monika Rakieta. To zdecydowanie najmocniejszy "nowy" nabytek zespołu. Przede wszystkim śpiewa, snując czasem wraz z Prytem, a czasem solo te łódzkie opowieści z pogranicza jawy i snu, a ponadto gwiżdże, tańczy, pluje i wali w tamburyn jakby jutra miało nie być. I ta uczta trwała sobie wczoraj prawie dwie godziny. Powiadam Wam, coś pięknego.
Jako podsumowanie tej relacji powiem Wam jeszcze o takiej refleksji, która mi się kiedyś nasunęła, a o której wczoraj sobie przypominałem. Otóż rozkminiałem sobie we łbie jakie warunki musi spełnić impreza, żeby można ja było nazwać "koncertem punkowym z prawdziwego zdarzenia". I wyszło mi, ze nie chodzi o liczbę irokezów i ćwieków przypadających na 1m2, ani o litry wypitego piwa, ilość kończyn połamanych w pogo czy zębów wybitych przed klubem. Wyznacznikiem jest to, czy po wyjściu z koncertu chcesz zrobić COŚ. Założyć własną kapelę, pomalować całe miasto na żółto, napisać wiersz, oberwać sobie rękawy w marynarce, wpiąć agrafkę w nos, powiesić wielki transparent z olbrzymim kutasem na PKiN, porwać tramwaj i ogłosić się naczelnikiem rewolucji komunikacyjnej w mieście, albo coś w tym stylu. Może innego, może głupiego, ale takiego, żeby po tym już nic nie było takie samo. Albo przynajmniej coś takiego, czego jeszcze nie robiłeś. I wiecie co? Przyznam się Wam, że po tym koncercie chciałem zrobić to wszystko na raz. Taki byłem podekscytowany, że mało co nie spadłem z rowerka, wracając o północy przez śpiącą Warszawę zadowolony do akademika.
Teledysków z nowej płyty chyba (jeszcze?) nie ma, więc wrzucam jeden z poprzedniej: