Relacja z tatrzańskiej wyprawy, o której pisał Crazy w wątku wrzątkowym. Ja tu skoncentruję się na samej ‘akcji górskiej’, bo inaczej trzeba by pisać i pisać. Liczę na uzupełnienia
.
Na Chochołowską dotarliśmy w poniedziałek 2 sierpnia w godzinach popołudniowych, przy czym ja pewnie ze dwie godziny później niż Elsea, Crazy, Asia, Ola, Damian, Marcin i Jaś. Dzień był słoneczny, plecaki ciężkie, a ja już w połowie drogi do schroniska miałem na nodze bańkę, którą zalepiłem plastrem. Przy kiosku recepcji spotkałem Jasia, który oglądał pluszowe zwierzęta, ale chętnie zaprowadził mnie do pokoju 217. I tak to się zaczęło.
Jako że doszły mnie słuchy, że następny dzień ma być ładny, a potem nie wiadomo, to od razu myślałem, żeby zrobić to, na co miałem największą ochotę: przejść sobie trawers Łopaty. A że na trasie jest też Grześ, Rakoń, Wołowiec i Jarząbczy, to te szczyty przejść też. Asia zaakceptowała pomysł, więc we wtorkowy ranek wyruszyliśmy. Zastanawiałem się jak będzie, bo swoją kondycję oceniałem bardzo nisko. Na Grzesia jednak wspięliśmy się dość sprawnie, a dalej to już była sama przyjemność wędrowania granią - aż do Niskiej Przełęczy. Pogoda dopisywała, choć na górze zawiewał zimny wiatr i na popasach trzeba było okrywać grzbiet, zaś zakładaniu plecaka towarzyszył potem ów niepowtarzalny dreszcz. Ale za to… JAK TAM JEST SUPER!
Elsea poprzedniego wieczora mówiła nam, że Przełęcz jest Niska, i rzeczywiście: wdrapywanie się z niej na Jarząbczy było dla mnie udręką. Chyba największą z całego wyjazdu. No, pomału wlazłem, potem też na Kończysty. Wracając, wierzchołek Trzydniowiańskiego ominęliśmy, a na zejściu wyszła moja słabość, bo zwykle schodzę sprawnie, a teraz jakoś mi nie szło, w dodatku zaczęło pobolewać prawe kolano. Był to jednak dopiero początek boleści.
Następny dzień również okazał się ładny. Nie czułem się jednak na siłach, żeby wyruszyć na jakąś forsowną trasę – bolały nogi. Pomyślałem jednak, że nigdy nie byłem na Hali Ornak, a Crazy wsparł ten pomysł. Gadając, nie byliśmy świadomi, że obok na ławie spoczywa bohater dnia poprzedniego, zdobywca wszystkich tatrzańskich schronisk, pożeracz i sędzia schroniskowych szarlotek. Przebudzał się dopiero, a później dzielił wrażeniami z przygodnymi słuchaczami. Wreszcie znikł, a my śniadaniowo zawłaszczyliśmy przestrzeń.
Wyruszyłem sam, ale zakładaliśmy, że w pewnym momencie wszyscy spotkamy się gdzieś na szlaku. Przez to, że było dość wcześnie, w drodze na Iwaniacką mało kogo spotkałem. Słonecznie i ciepło, szlak miejscami zarośnięty w ten sposób, że szło się w szpalerze gęstej, wilgotnej i pachnącej roślinności. Mi się to podobało, ale myślałem o tym, że dla Jasia i Marcina może to być albo atrakcja, albo udręka z poukrywanymi pokrzywami.
Od przełęczy zrobiło się więcej ludzi. Jako że zagadywali, to zwróciłem uwagę, że część z nich nie bardzo orientuje się gdzie jest i dokąd zmierza, co mnie nieco zafrapowało. Na Hali już rzeczywiście natknąłem się na tłumy. Zrezygnowałem z pomysłu wstępowania do schroniska. Od razu udałem się za to – zasugerowali mi to Elsea i Crazy - nad Smreczyński Staw. Tam, w takim drewnianym „amfiteatrze”, też nie było miejsc siedzących, można było za to wysłuchać prelekcji na temat tatrzańskiej przyrody, ze szczególnym uwzględnieniem naturalności procesu obumierania lasów świerkowych oraz zgubnych skutków dokarmiania zwierząt tatrzańskich przez turystów (w tym kaczek, które krążyły intencjonalnie pod naszymi nogami).
W drodze powrotnej, niedaleko Iwaniackiej, spotkałem – zgodnie z przewidywaniami - Olę, Damiana, Asię, Jasia, Marcina, Elseę i Krzysia - chwilę pogadaliśmy na szlaku. Elsea zdecydowała się wrócić do Chochołowskiej, a reszta ruszyła w dół. Chwilę szliśmy razem, ale ja chciałem spróbować czy wróciła mi umiejętność szybkiego schodzenia (nie bardzo), zaś Iza wolała iść swoim tempem, na luzie, więc rozdzieliliśmy się i mieliśmy spotkać w schronisku. Starorobociański Potok miał jednak na dole tak kuszące głazy i belki, że ulokowałem się w jego korycie, zdjąłem buty, trochę połaziłem po wodzie (dla mnie jest to zawsze wielka przyjemność), a potem zająłem się zmienianiem opatrunków na stopach. Przy tej właśnie czynności zastała mnie Elsea i już razem wróciliśmy do akademika. Dalej bufet, prysznic, książka, drzemka, ale też trochę zmartwień, gdyż od zza Iwaniackiej dochodziły niepokojące wieści. Wszyscy jednak wrócili szczęśliwie, choć w rozciągniętym peletonie i trochę zmoczeni.
Dwa następne dni były czasem odpoczynku. Deszcz umożliwiał spacery tylko w pobliżu. Padało intensywnie, tak że w schronisku nasiliły się kłopoty z wodą. Ale czas wcale się nie dłużył. Przyjemnie było gospodarzyć sobie lub snuć się po piętrach czy wychodzić przed budynek popatrzeć jak pada. Chmury były stosunkowo wysoko i Polana Chochołowska – mokra i zamglona – ujawniła sporo swojego melancholijnego uroku.
Zastanawialiśmy się z Asią gdzie uderzyć, gdy skończą się deszcze. Kusiła Bystra, ale obawiałem się jej, gdyż wycieczkę tam zapamiętałem jako bardzo wymagającą i nie byłem pewien czy dam radę. W słoneczny, sobotni poranek jednak poszliśmy.
Zaczęliśmy od szlaku, którym schodziliśmy we wtorek. Było na nim jednak więcej strumyków i tym razem nie ominęliśmy Trzydniowiańskiego. To zresztą bardzo przyjemny szczyt, z zakamarkami – można by tam kiedyś wyjść i spędzić cały dzień (z drzemką w śpiworku w trakcie). Ale my napieraliśmy dalej, wdrapując się na Kończysty i Starorobociański. Wciąż było słonecznie, ale słońce zakrywały niekiedy chmury i w niektórych miejscach wiał silny, zimny wiatr. Tam zresztą po prostu czuje się wysokość, a widoki zapierają dech. Łatwo też spotkać kozice, które skubią roślinność przy samej ścieżce i nie sposób się przy nich nie zatrzymać.
Wreszcie dość sprawnie, korzystając z trawersowej, prawej ścieżki, weszliśmy na szczyt Bystrej. Naprawdę jest to super miejsce - tak wysoko, że wszystko widać. Było więcej ludzi niż ostatnio, ale przyjemnie się siedziało w międzynarodowym towarzystwie. W drodze powrotnej widzieliśmy jeszcze świstaka, a zatrzymaliśmy się na dłużej gdzieś nad Siwą Przełęczą. No i też zdecydowaliśmy się, a była to moja sugestia, wrócić Ornakiem, który od rana tak ładnie wyglądał. Na jego grzbiecie jednak znów zaczęła mi doskwierać bańka na pięcie, a niekończące się zejście na Iwaniacką w ogóle już dało nam w kość – miałem wyrzuty sumienia, że nie schodziliśmy po prostu – jak z Crazym – Starorobociańską Doliną.
Wreszcie jednak dotarliśmy na Iwaniacką i bachnęliśmy się w słońcu na trawie. Całą godzinę tam spędziliśmy. Było gorąco, przyjemnie, pachniało lasem – prawdziwe lato. A wreszcie schodząc, nad Iwaniackim Potokiem natknęliśmy się na ludzi, którzy stali na szlaku zamiast iść dalej. „Chcą państwo zobaczyć niedźwiedzie?” – spytali. „No jasne!” – odpowiedzieliśmy – „Gdzie?”. Okazało się, że były po drugiej stronie dolinki, na jej zacienionym zboczu: niedźwiedzica z niedźwiadkiem. Państwo czekali aż pójdą w górę, żeby przejść bezpiecznie. W pewnym momencie rzeczywiście ruszyli szlakiem, ale my zostaliśmy jeszcze. Niedźwiedzie na pewno wiedziały o naszej obecności, ale zajęte były swoimi sprawami. Mama zdaje się spożywała jagody, a niedźwiadek buszował – a to niefrasobliwie zeskoczył z wykrotu, a to sturlał się po zboczu. Smartfon wydał mi się marnym narzędziem do fotografowania niedźwiedzi w tych warunkach, więc po prostu patrzyłem. Jednak, kiedy okazało się, że niedźwiedzica przemieszcza się ku potokowi, pomyślałem, że za chwilę możemy znaleźć się w trudnej sytuacji – zasugerowałem, żebyśmy niezwłocznie ruszyli dalej. Przekraczając potok byliśmy ich najbliżej, tyle że pod słońce. W cieniu ostatni rzut okiem: z roślinności wystawały głowy, a słońce złociło niedźwiedzie uszy. I już, zniknęliśmy za zakrętem. Prawdopodobnie sami przeszlibyśmy mimo, minęlibyśmy misie – dobrze, że znalazł się ktoś, kto pokazał nam je palcem.
W schronisku okazało się, że każdy z naszych zespołów osiągnął swój cel – tego dnia padły też Trzydniowiański i Wołowiec. Można było zaszaleć z kolacją.
Niedziela też okazała się ładna, w dodatku niespodziewanie przestały mnie boleć nogi. Skorzystałem też z octeniseptu od Oli, co spowodowało, że momentalnie wysechł mój coraz dziwniejszy bąbelek. O 13-tej miała być msza, a wcześniej prawie wszyscy udaliśmy się na spacer. Wbiliśmy trochę w górę zielonego szlaku, a było to bardzo, bardzo przyjemne. Leniwe tempo, robienie po drodze różnych rzeczy: jagódki, głazy do wspinania, potoki do picia, brodzenia i podziwiania. Super czas.
Po kościele, ugotowaniu i spożyciu większości zapasów, rozpoczęło się pakowanie, co mnie jeszcze nie dotyczyło, bo sam nie wiedziałem czy następnego dnia zejdę z wszystkimi rano czy też sam nieco później. Trochę polegiwałem, ale naraz poczułem wielką ochotę by pójść jeszcze na Grzesia. Popołudnie było już późne, ale postanowiłem wyskoczyć. Założyłem tylko, że postaram się to zrobić szybko, bo mieliśmy jeszcze pograć w kości i w ogóle. Narzuciłem sobie tempo, które wytrzymałem 2/3 podejścia, potem musiałem mocno zwolnić.
Po drodze widziałem co porobiła woda ze ścieżką. Na szczycie spotkałem kruka, który zaraz odleciał, po drodze zaś tylko ze 3 osoby. Poza tym było pusto, bardzo cicho i pusto. Było to bardzo miłe pożegnanie z górami, choć zapuszczały się w nie też cienie, chmury wieczorne i melancholie. Za to potem wreszcie – po tygodniu! - zbiegało mi się do schroniska jak należy. Oczywiście stwierdziłem, że „co tak sam będę siedział” i następnego poranka zszedłem na dół wraz z wszystkimi.
I tak to było.