Crazy pisze:
Monika pewnie powie, że to świetnie i nauczania on-line to przyszłość
Ona się tu ostatnio radykalizuje w tematach, w których ja się radykalizuję w drugą stronę!
Ja też się ostatnio radykalizuję w kontekście nauczania on-line i poziomu nauczania w ogóle. Ale z innej perspektywy niż Wy - z perspektywy rodzica, którego dzieci uczęszczają do szkoły, w której nauczanie on-line polega na tym, że nauczyciele dzień w dzień ograniczają się do przesyłania dzieciakom poleceń typu "Przeczytajcie materiał ze stron 75-78, zróbcie ćwiczenia 1,2,3 ze str. 45. Znajdźcie w internecie jakiś film na ten temat i obejrzyjcie go. Jest ich dużo." Dokładnie w ten, albo bardzo zbliżony deseń "nauczana" jest geografia, historia, matematyka, polski etc...
Nie. Nie przesadzam. Dosłownie tak. Mogę załączyć screeny.
Np. teraz klasa Antka "zaczęła" z matematyki nowy dział - geometrię figur płaskich. Kompletne podstawy, których jeśli dobrze się nie załapie, to później ma się pod górkę z innymi działami i przedmiotami - obliczanie pól, sumy kątów, zależności itp. I w tym wypadku model działania jest jak wyżej - przeczytaj tekst i zrób ćwiczenia. Na plus pani z matematyki należy oddać, że ona, w przeciwieństwie do innych nauczycieli ze szkoły, przynajmniej sama opracowuje materiały, które uczniowie mają czytać. Ale umówmy się, czytając regułki z kartki nie da się opanować pewnych abstrakcyjnych pojęć i zasad podstawowych.
Do tego pan od historii, który uważa, że stosowanie kropek i przecinków w korespondencji to zabobon, który należy zwalczać, pani od polskiego, której nauczanie polega na tym, że przesyła przekopiowane fragmenty tekstu z podręcznika z poleceniem, żeby przepisać je do zeszytu i pani od edukacji wczesnoszkolnej, która z okazji Dnia Matki, składa "wszystkim mamą" najlepsze życzenia.
Na dokładkę pani wychowawczyni klasy Antka... Z łapanki. Jeszcze dwa lata temu była tzw. "pomocą basenową" i to była jej jedyna rola. Obecnie wszystkie prośby kierowane do niej w sprawie nauczania jej klasy, kwituje tym, żeby zwracać się bezpośrednio do nauczycieli od konkretnych przedmiotów. W dodatku nie wyraża żadnego zainteresowania, żeby przynajmniej sporadycznie połączyć się z dzieciakami ze swojej klasy przez jakiegoś Teamsa, czy innego Zooma i przynajmniej pogadać z nimi przez kwadrans, żeby się dowiedzieć jak się mają. O tym, ze pani wychowawczyni jest wielką przyjaciółką i obrończynią zwierząt wspominałem? No to wspomnę, bo warto. Na swoim profilu na FB , który ma udostępniony publicznie (a jakże, w końcu ustawienia prywatności to trudna rzecz) wrzuca np. zdjęcie szkieletu dinozaura z muzeum geologicznego z dopiskiem, że miała łzy w oczach "kiedy zobaczyła to biedne zwierze", albo filmiki ze zdechłymi delfinami i komentarzem, ze "ma nadzieję, że ta obecna zaraza wybije w końcu cały rodzaj ludzki, żeby zwierzęta mogły w końcu żyć szczęśliwie i spokojnie". Kiedy akurat nie opłakuje losu zwierząt, to wyznaje co chwila miłość Leonardowi DiCaprio. Tak. Nie żartuję.
Do tego dyskusja z wychowawczynią Franka, która po uwadze, że zaproponowany przez nią sposób nauczania dzieci z klasy 3 jest f chooy absorbujący dla rodziców i wymaga ich ciągłej kontroli, odpisuje, że "dzieci wszystko powinny robić same i tylko przesyłać do niej lekcje do sprawdzenia, przez co udział rodzica jest kompletnie zbędny". Wyjaśniam: Dzieci w wieku 9 lat powinny same narzucić sobie rygor codziennej nauki, same sprawdzać w librusie co zostało im zadane, same przygotowywać sobie materiały i co najważniejsze same zarobić sobie na komputer stacjonarny, bo elektroniczny podręcznik, z którego mają korzystać nie jest obsługiwany na urządzeniach mobilnych typu tablet/telefon. Dodajmy, ze po pierwszym tygodniu pani orzekła, że w zasadzie wysyłanie do niej prac codziennych do sprawdzenia nie jest konieczne i tym samym zredukowała swoją rolę do wysyłania codziennie porcji poleceń do wykonania. Co nasunęło mi konstatację, że w zasadzie nauczyciel w szkole jest kompletnie zbędny w takim układzie, bo skoro i tak muszę sam zaganiać młodego do nauki, to wystarczy mi w tym celu podręcznik z poleceniami do wykonania dla niego na każdy dzień roku.
Efekt jest taki, że podjęliśmy decyzję, że chłopaki uczęszczają do obecnej budy tylko do końca roku, a w wakacje przenosimy ich do innej. Zrobiliśmy risercz po okolicy i okazuje się, ze tylko "nasza" szkoła leci po takiej linii najmniejszego opru. Inne publiczne budy na dzielni lepiej, czy gorzej starają się jakoś prowadzić zajęcia na żywo z uczniami i są w stanie to ogarnąć. Oczywiście zdajemy sobie sprawę z prawdziwości przysłowia, "wszędzie dobrze gdzie nas nie ma", ale uznaliśmy, że gorzej raczej być nie może i nawet jeśli będzie tak samo, to przynajmniej bliżej do domu.
Dlatego teraz prowadzę pasjonującą korespondencję z panem dyrektorem, który wpadł na pomysł, ze wszyscy uczniowie będą mieli przepisane punkty z zachowania z zeszłego semestru. Warto dodać, że w szkole jest wprowadzony taki system ocen z zachowania, że np. w klasie antka nie było ANI JEDNEGO ucznia, który miałby zachowanie wzorowe i sami nauczyciele na wywiadówkach szeptem wspominali, że zaproponowana przez dyrekcję/radę pedagogiczną punktacja "jest nieco surowa" i "nie bardzo się sprawdza jako środek dyscyplinująco/wychowawczy".
Chyba mi się trochę ulało. Wybaczcie. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że jeszcze nigdy nie byłem tak wkurwiony na żadną placówkę edukacyjną, nawet wtedy gdym sam był mielony przez jej tryby.
Wpis tylko pozornie może odbiegać od tematu, ale prawda jest taka, ze dopiero ta pandemia i lockdown uświadomiły mi po jakim minimalu jedzie grono pedagogiczne nauczające moja dziatwę, a tłumaczenia pani wicedyrektor po dwóch miesiącach trwania nauki zdalnej, że "placówka nie dysponuje odpowiednią platformą do nauczania on-line i dlatego żadnych lekcji na żywo nie ma i nie będzie" wykazały mi dobitnie, że nawet nie mam co liczyć na jakieś minimum ogranięcia w tym zakresie. Jeśli w dodatku stan taki ma powrócić we wrześniu, to ja dziękuję i wysiadam. A raczej chłopaki wysiadają.