W moim mieście odbywa się jeszcze dzisiaj i jutro festiwal jazzowy, ale dla mnie skończył się już wczoraj, bo zdecydowałem się tylko na dwa koncerty.
Wczoraj wystąpili Włosi. Co roku przysyłają nam trochę innych muzyków z Włoch, ale poprzednio nie bardzo było wiadomo po co. Dwa lata temu wystąpiło trio grające standardy, m.in. Manciniego i Portera (akurat interpretując tego ostatniego, lekko zaszaleli). W zeszłym roku wystąpił zespół grający głównie własne kompozycje oraz "Fragile" Stinga. W tym przypadku problemem było przede wszystkim złe rozplanowanie występów. Zagrali bezpośrednio po tym, jak Adam Czerwiński dał czadu z kolegami Lemańczykiem i Wądołowskim. W tej sytuacji plumkanie gości z zagranicy budziło raczej litość niż entuzjazm i przynajmniej w moim przypadku oklaski były oznaką grzeczności.
W tym roku Włosi jednak byli o wiele ciekawsi. W dodatku byli jedynym zespołem występującym wczoraj. XY Quartet zaprezentował jazz dość nowoczesny z elementami free. Miał w składzie wibrafon, który wprowadzał spokojną atmosferę, nawet kiedy wibrafonista uderzał pałeczkami bardzo dynamicznie. Czasami muzyk używał smyczków, tworząc w ten sposób ciekawe tło z długich, cichych dźwięków dla głośnej gry reszty zespołu. Basista - taka ciekawostka - grał na gitarze bezprogowej. Czasami eksperymentował trochę ze sposobami wydobywania dźwięku, podobnie jak perkusista, chociaż piłowanie pałeczkami po talerzach to właściwie nie jest tak niespotykana praktyka, żeby zaliczać ją do ekperymentów. Przez większość czasu jednak nie skupiali się na nietypowych dźwiękach, tylko na żwawym rytmie. Zespół miał dwóch liderów i wspomniana gitara basowa była jednym z dwóch pierwszoplanowych instrumentów. Drugim był saksofon. Warto jeszcze wspomnieć, że dzięki zapowiedziom (sam bym się jednak nie domyślił), było wiadomo, że część z nich nawiązuje do kosmonautyki, więc słuchało się tego trochę jak ścieżki dźwiękowej do wyścigu na Księżyc.
W zeszły piątek byłem na innym koncercie w ramach tego samego festiwalu, ale musiałem na niego pojechać do Ustki. Tam zagrali Jorgos i Antonis Skolias. Wokalista w tym projekcie wydobywa z siebie wszystkie dźwięki, jakie potrafi. W dużej części były to śpiewy gardłowe, niemało też skatowania. Było też trochę gwizdania, meczenia i belcanto. Z tego chaosu wydobywały się piosenki w języku greckim, które znów rozpadały się w mieszaninę dziwnych odgłosów wydawanych przez Skoliasa. Jeden utwór miał tekst w języku angielskim i pochodził z repertuaru grupy Krzak. Chociaż pochodzenie bluesowo-rockowe było słychać wyraźnie, to aranżacja była jednak zdecydowanie nierockowa, najwyżej nawiązująca do piosenki w tym gatunku. W zasadzie to o wszystkich utworach granych przez ojca przy akompaniamencie syna-perkusisty można powiedzieć, że tylko nawiązywały do muzyki. Koniec końców, był to dziwny koncerty i nie jestem pewny, czy mi się podobał, zwłaszcza że wokalista swoimi żartami zostawił we mnie niesmak. Może lepiej bym zrobił, gdybym nie pojechał do Ustki, a zamiast tego poszedł do Dom Ówki na grający tego samego wieczoru Kiev Office. Też by pewnie hałasowali, ale łatwiej byłoby wrócić. Z koncertu Greków wyszedłem bowiem przed bisami, żeby później nie czekać prawie godzinę na następny autobus.
Wieczór później poszedłem na koncert Natalii Niemen. Ten akurat odbył się nie w ramach festiwalu jazzowego, tylko jako finał wydarzenia pn. Niemen Non Stop. Jorgos Skolias pewnie potrafiłby powtórzyć wszystko, co śpiewała jeden do jednego. Nie ma to jednak znaczenia, skoro zdecydował się na to, na co się zdecydował. Tymczasem Natalia Niemen wykonała w wielkim stylu szereg mniej lub bardziej znanych piosenek w stylu soul, ewentualnie z jego okolic. Dobrze było usłyszeć muzyczny konkret grany przez zespół złożony z gitary, basu (zamiennie gitary basowej i kontrabasu), perkusji i klawiszy. Szczególnie pięknym momentem było wykonanie na bis "Jednego serca" (jeden z czterech coverów Czesława Niemena tego wieczoru) połączone z wyśpiewanym wyznaniem wiary, podczas którego wokalistka ani na chwilę nie obniżała lotu, jeśli chodzi o poziom wykonawczy.
W niewiele dalszej przeszłości, bo jeden tydzień i jeden dzień wcześniej, zaczął się inny festiwal, Jesienny Przeciąg Gitarowy. Niektóre koncerty, które na niego się składały, były jazzowe. Jeden z nich nawet się nakładał z koncertem otwierającym festiwal jazzowy, ale akurat na żaden z tych dwóch nie poszedłem. Zdecydowałem się tylko na dwie grupy grające pierwszego dnia.
Najpierw poszedłem do Antraktu na The Beat Freaks, trochę powiązany składem z innym szczecińskim zespołem, o nazwie Projekt Wróbel, który wystąpił kilka lat temu w ramach tego samego festiwalu. Z tamtego dawnego występu mam wspomnienia więcej niż miłe. Oczywiście, trudno być pewnym swoich wrażeń sprzed tak długiego czasu, ale pamiętam go jako wielokrotnie przerastający moje oczekiwania. Może zaczyna mi się taka muzyka przejadać, a może tamten występ był naprawdę inny, ale ten nowy koncert był już tylko kolejnym, zwykłym koncertem jazzowym. Zawsze warto na taki iść i przyjemnie spędzić czas, popatrzeć jak szczecińska scena trzyma poziom i jak bardzo ich tam ciągnie w stronę free jazzu. Dodatkową zaletą The Beat Freaks była konferansjerka saksofonisty, a zwłaszcza jego historia powstania nazwy zespołu, chociaż brzmiała jak zmyślona i to częściowo na poczekaniu.
Po zakończeniu tego koncertu przeszedłem z Antraktu do Dom Ówki, gdzie coraz bardziej zaspany napiłem się herbaty i wysłuchałem koncertu trójmiejskiego Jazz.u. Mocniejszych brzmień zapowiedzianych w opisie wydarzenia co prawda było bardzo mało, ale na pewno były w tym wpływy rocka, chociaż jak dla mnie, to raczej łagodnego. To spotrzeżenie nie oznacza, że mi się nie podobało. Chętnie posłuchałbym ich jeszcze raz, ale mniej zmęczony. Przypadły mi do gustu długie utwory w stylu fusion z bardzo melodyjnym saksofonem.
_________________ Czuję tu zapach chrześcijanina
|