Crazy pisze:
Swoją drogą muszę sobie Benefit odświeżyć, bo zawsze była to dla mnie najmniej ciekawa z tych pierwszych wspaniałych płyt Jethro, ale tu ma zdaje się sporą grupkę fanów.
Crazy, i jak?
Nie wiedzieć czemu to właśnie do Jethro Tull - z tych wszystkich zespołów 60/70 - wracam ostatnio najchętniej. Poznałem wstępnie Too Old, oswoiłem lepiej Songs, polubiłem Stormwatch, przeprosiłem się z Aqualungiem, słyszałem Bursting Out i doceniłem na nowo Heavy Horses. Najwięcej uwagi poświęciłem jednak właśnie płycie
Benefit, poznanej kiedyś z zachęty Gero – jest to chyba najczęściej słuchany album w wiosennym kwartale 2019. Aż zachciało mi się wrócić to naszych oceanaryjnych tradycji i przejechać się po utworach.
Całość od początku wydawało mi się bardzo miła w odbiorze, zwłaszcza jeśli chodzi o brzmienie. Ale równocześnie trochę pozbawiona kantów – numerów wyrazistych. Nie zawsze umiałem określić w którym momencie albumu się znajduję. Z czasem mi się to jednak wszystko poukładało, bo jednak – uważam – każdy utwór ma tu swoją specyfikę, charakter i urodę (lub, w jednym przypadku, jej brak). Więc po kolei:
With You There To Help Me – zaczynamy fantastycznie. Wydaje mi się, że mamy w tym utworze rzeczy znane i nieznane, a z napięcia między nimi rodzi się piękna harmonia. Flet mówi o tym, co nieznane. Jest to jakaś ptasia epifania, kontrapunkt dla całej reszty, który wpływa na cały przebieg utworu. Z niego wypływa ten piękny dwugłos głównego tematu, z nim gryzie się ludyczne jethrowanie, z zaskakująco licznymi zakrętami. Flet wreszcie w pewnych momentach zaczyna prowadzić utwór na manowce. Ale te należą do tych raczej cudnych, zielonych, z pagórami, więc ok.
Nothing To Say. Mentalnie to dla mnie blues. Czarny węgiel, zmęczony człowiek w tajemniczym pejzażu, ze swymi problemami. Nieznane kryje się w tym co dostrzega, jak świat łączy mu się zaskakująco w jedno, bywa tak na zawiasie. Dużo dostojności i urody jest w jego kroczeniu, fajne chmurności – ale też czystość krajobrazu, jak po deszczu. I można odpłynąć w kodzie.
Alive And Well And Living In – jest bardziej ruchliwy, na swój sposób zmysłowy. Jakby kryła się za nim jakaś muza, zapatrzenie, jakby utwór podążał za jej subtelnym obrazem. Słychać tu wszędzie, że to ekipa świetnych muzyków – jak hajhecik cyka, bardziej czadowe wejścia też ok, ale najbardziej ujmujące jest to falowanie uczuć, zakręty w drodze przez pomieszane przedmieścia i zakątki zielone.
Son to okropny numer. Więcej robi płycie złego niż dobrego, dlatego wywaliłbym w cholerę. Na początku wygrywał wyrazistym i szorstkim motywem głównym, który przeplata się z częściami akustycznymi, i wraca, wraca – że potem przy następnych utworach człowiek się boi, że znów się kurwa wróci. Brr, jedna gwiazdka.
For Michael Collins, Jeffrey And Me – na szczęście wracają cudowności. Części spokojne mają w sobie skupienie i cichość przyglądania się grze świateł, przejrzystej wodzie. Ludyczne Jethro–wejścia są w bardzo dobrym stylu i pięknie rozpływają się w zapatrzeniach. Tylko wciąż trochę bojno, że Son wróci!
To Cry You A Song jest trochę jak podróż olifantem albo smokiem diplodokiem. Ten główny riff ma coś takiego w sobie, a czasem przekształca się w krok wręcz taneczny. Przy okazji można wspomnieć o wciąż obecnych u Jethro Tull elementach Creamowych, choć oczywiście przetworzonych przez specyficzną dla zespołu Andersona ekspresję, i podanych jakoś równolegle i polifonicznie. Tu sporo tego słychać, bo pozwalają sobie trochę pograć. Dobry, rasowy numer.
A Time For Everything? od razu ujmuje wyciszeniem, ale ma trochę zaskakujących folkowości: Anderson ciekawie wokalizuje, w tle pobrzmiewa coś jak gitara Rogińskiego… Chyba mowa tu o wycieczce wśród wzgórz, ze skałkami i runicznymi głazami, dolmenami, skrywającymi tajemnice z odległych czasów...
Inside niespodziewanie przenosi w inny wymiar. Ma ten numer dla mnie coś z baśni, gdy bohater wpada z deszczu pod jakąś miłą rynnę. Może to o podróży jakimś latającym, pomrukującym urządzeniu? W każdym razie wóz nurza się w zieloność i jak łódka brodzi, a flet rysuje dalsze plany. Anderson śpiewa inaczej, rytmika jest jak z jakiejś bardzo przyjemnej zabawy.
Play In Time wcina się wyrazistym gitarowo – fletowym riffem. Ale dla mnie to drugi akt dość zaskakującego finału płyty, też odlotowy! Są rzeczy znane, ale są też niespodziewane studyjne zawirowania, jak ze snu, bardzo udane. Niby znów taki Tullowy bluesik, a jednak leci co najmniej kilka centymetrów nad ziemią.
Sossity; You’re A Woman zdaje się fundować słuchaczowi podróż w czasie. XVIII wiek? Mężczyzna nocujący w oberży pisze list? Wracają niebotyczne, ptasie wysokości, tamburyn podkręca zmysłowe wspomnienia… Takie zakończenie płyty jest z jednej strony bardzo udane, ale też zostawia mnie lekko skonfundowanego, bo nie wiem jakie to miejsce i w jakie czasy wróciłem. Zastanawiam się na dziwnością świata... Bdriang...
Mam więc następujące wrażenie: pierwszych siedem utworów płynie spokojnie, z wpadką w postaci Sona, a trzy ostatnie, nie wiem, są jakoś inaczej natchnione? W każdym razie lekko odklejają się od płyty, wciąż na niej pozostając. Mi to jednakowoż nie przeszkadza. Jest też wciąż tak, że nie zawsze mam w głowie muzykę, gdy widzę tytuł - ale z tym też nie mam problemu i uznaję Benefit za jeden z fajniejszych albumów Jethro
.