Uświadomiłem sobie w ostatnich dniach, że to głównie Opowieść zimowa spowodowała, że napisałem ten swój tekst o płycie Legenda. Z Opowieścią właśnie wiązały się najsilniejsze przeżycia i odkrycia, którymi chciałem się podzielić. A wcześniej było tak, że nie rozumiałem skąd takie dojmujące wrażenia - a wyjaśnienia czasem wpadały mi w ręce, jak na przykład opis
misterium tremendum na wykładzie Tischnera, z czego wziął się ten fragment:
Cytat:
Zacznijmy od Bierdiajewa, który podkreślał, że „lęk, zawsze związany z niebezpieczeństwem empirycznym, należy odróżnić od p r z e r a ż e n i a, wiążącego się nie z niebezpieczeństwem empirycznym, a transcendentnym, z tęsknotą bytu i niebytu”. Przypominał też, że „Kierkegaard odróżnia Angst od Furcht”, gdyż „według niego Angst jest pierwotnym fenomenem religijnym”. Myśl tę rozwinął Rudolf Otto, opisując doświadczenie misterium tremendum et fascinans, które ma przejawiać się właśnie w irracjonalnym lęku: o różnym natężeniu, ale przeżywanym zawsze w oderwaniu od życia codziennego, a to dlatego, że jego źródła – co wyraźnie podkreślał niemiecki fenomenolog - znajdują się poza rzeczywistością dostępną zmysłom (mogą więc wydawać się urojone). Misterium tremendum - „przerażająca tajemnica” – to, według autora „Świętości”, sposób w jaki człowiek postrzega numen, czyli boskość. Poczucie grozy, wywołane przez zetknięcie się z „innym wymiarem”, z „nadrzeczywistością”, wywoływać może bardzo silne reakcje: niemiecki badacz pisze o osłupieniu, stuporze. „Jak cicho obok nas / Jak cicho tu i tam / I niemy krzyk, gdy serce drży” – słyszymy w „Opowieści zimowej”. I dalej: „Nie mogę znieść / Nie mogę ci nic powiedzieć” - wszak doświadczenie misterium tremendum, według Otto, zwykło wymykać się pojęciom, można o nim powiedzieć dokładnie „tyle co nic”.
Jeśli chodzi o dzień świętej Łucji, to ta historia zawsze robiła na mnie wrażenie, zwłaszcza, że pasowała do groźnego, niesamowitego, barbarzyńskiego nastroju Opowieści. I też sobie to rozwinąłem w oparciu o słowiańskie legendy.
Najpierw wprowadzenie w źródła gwałtowności Opowieści:
Cytat:
W swym „Traktacie o historii religii” Mircea Eliade zawarł następujące spostrzeżenie: „Już proste wpatrywanie się w sklepienie niebieskie wzbudza w świadomości człowieka pierwotnego przeżycie religijne”. Eliade mówił też o znaczeniu takiego aktu dla świadomości człowieka: „Takie proste wpatrywanie się, kontemplacja, równa się objawieniu. Niebo objawia się w całej swej rzeczywistości: nieskończone, transcendentne. Sklepienie niebieskie jest w najwyższym stopniu „czymś całkiem innym”, różnym od tego maleńkiego skrawka ziemi, który zajmuje człowiek i jego przestrzeń życiowa”. Rumuńskiemu religioznawcy wtórował Aleksander Gieysztor: „Niebo jako sklepienie gwiaździste i słoneczny bezmiar powietrzny miało i ma zawsze najwyższą wartość mitotwórczą i w ogóle religijną. (…) Niebo objawia mianowicie bezpośrednio każdemu patrzącemu nań w dzień i w nocy swoją moc sakralną wychodzącą ponad człowieka, prowokuje swym widokiem najgłębsze ludzkie zadziwienie światem”.
I samo domniemane sedno
:
Cytat:
Doświadczenie sacrum przejawia się w świadomości człowieka na różne sposoby (do czego zresztą jeszcze będziemy wracać) - jednym z nich jest bojaźń. Strachem podszytych fragmentów „Legendy” można znaleźć co najmniej kilka, ale najwyraźniejszy jest on w „Opowieści zimowej”. Utwór ten zdaje się mówić wprost o tym, że świat może zostać zniszczony. „Wiatr się zrywa”, „bije dzwon”. I nawet „ryby drżą w oceanie”. Jest takie miejsce w tym utworze - wyciszenie między drugą i trzecią zwrotką - które obrazuje, w moim odczuciu, właśnie ten moment: świat staje na krawędzi i nie wiadomo co się dalej stanie. Słychać dziwne odgłosy: jakby echa kosmicznej walki, w momencie kosmicznego przesilenia.
Warto zatrzymać się w tym ważnym dla struktury płyty momencie, by przytoczyć jedną ze słowiańskich legend, zrekonstruowaną przez Gieysztora w „Mitologii Słowian”. W legendzie tej jest mowa właśnie o kosmicznym konflikcie. Otóż „podstawowe składniki opowiadania są następujące. Bóstwo jest wysoko, zwykle na górze, w niebiosach, gdzie przebywa ze słońcem i księżycem, lub na wierzchołku trójdzielnego drzewa patrzącego na cztery strony świata. Nieprzyjaciel jest nisko, wśród korzeni drzewa, na czarnym runie. Nieprzyjaciel kradnie bydło, chowa je w pieczarze, za skałą. Sam zaś ukrywa się pod postacią człowieka, konia, krowy, chowa się pod drzewem lub pod kamieniem. Bóstwo piorunów konno lub na wozie rozłupuje drzewo piorunem lub młotem i spala je, lub też rozbija kamień. Po zwycięstwie następuje uwolnienie wód, padają deszcze. Nieprzyjaciel chowa się w wodach podziemnych”.
Mit ten, w którym uderzenie pioruna i owo „uwolnienie wód” oznaczało pierwszą, wiosenną burzę, miał objaśniać cykliczne umieranie i odradzanie się świata przyrody. Okazuje się, że niektóre znaczące elementy tego opowiadania odnajdziemy również na płycie „Legenda”: mamy tam przecież i walkę z Nieprzyjacielem („Zły” w „Opowieści zimowej”) i szczęśliwe zakończenie w postaci gwałtownej burzy („Dla każdej samotnej godziny”). Można by więc zaryzykować twierdzenie, że ta dawna mitologiczna opowieść, stanowi w jakimś stopniu kanwę dla historii opowiedzianej przez zespół. Sądzę, że podobieństwa, z którymi mamy tu do czynienia, są na tyle wyraźne i ciekawe, żeby sprowokować sięgnięcie po inne słowiańskie legendy.
I jeszcze żeby nie pisać o samych strachu, bo w Opowieści jest przecież i walka i afirmacja, to fragment dotyczący -
Cytat:
kwestii miejsca człowieka w kosmosie, a konkretnie udziału bohatera „Legendy” w omawianym kosmicznym dramacie. Wydaje się on znajdować rzeczywiście dokładnie pomiędzy antagonistami. W mitologii Słowian ta sfera zaludniona była rozmaitymi pośrednikami. Niektórych przedstawił Andrzej Szyjewski w „Religii Słowian”: znachor, wiedźma, czarownica, płanetnik. „Ich zadaniem – wyjaśniał - jest zachowywanie i przywracanie naruszonej równowagi w kontaktach z zaświatami, w relacjach między tym co destrukcyjne i tym, co życiodajne w kosmosie”. Dla nas szczególnie interesujący może być płanetnik, zwany też inaczej chmurnikiem, obłocznikiem lub zduhaczem. Gieysztor nazywa go „życzliwym duchem powietrznym”. Szyjewski mówi o płanetnikach, że „są to ludzie, którzy zostali wessani na niebo przez tęczę bądź chmurę i tam, w górze, zlecono im prowadzenie walki o żyzność, po czym odesłano z powrotem. Ich zadaniem jest gromadzenie odpowiedniej ilości deszczu i chmur ze ściąganej z ziemi wody, chronią też przed klęskami: ulewą i gradem. Ich wrogami są smoki gromadzące wodę czy też żmije”. Związek płanetników z toczącą się na przełomie zimy i wiosny kosmiczną walką jest ewidentny. Ale wspominam o nich również dlatego, że nie umiem inaczej wyjaśnić skąd wziął się w „Opowieści zimowej” „głupiec na chmurze”. „Czasem można ich dostrzec na niebie – czytamy u Szyjewskiego - w szerokoskrzydłych kapeluszach, z piorunowymi różdżkami w dłoniach, jak sznurami przeciągają chmury i zbierają grad w skórzane worki. Czasem schodzili na ziemię, by uprzedzić o zbliżającej się burzy”.
To są jednak glossy i zabawy intelektualne na marginesach, a prawda jest taka, że Opowieść zimowa działa na mnie wręcz organicznie. Coś jest w tym zestawieniu akordów, co przenika mnie do kości, coś jest w tej dynamice i tempie, że czasem nie jestem w stanie nie zareagować jakimś tańcem świętego Wita
.
Tak było na przykład w Strzesze, gdy Gero, podczas podwieczornego grania, rozpoczął dynamicznie Opowieść - od razu z Bartkiem ruszyliśmy, a gdy dołączyło jeszcze kilka osób (Jasiek, Miki, Dyingbride - nie pamiętam kto jeszcze?), to... Gero przerwał! I dobrze, bo prawdopodobnie poszły by drzazgi - drewniane schronisko z drewnianymi krzesłami i stołami nie było gotowe na ostre pogo
.
Ale wracając do meritum: na mnie Opowieść działa nawet w tej wersji midi, którą można znaleźć na youtube - nic na to nie poradzę
.
Za podstawową dla siebie uznaję wersję wifonowsko-metalmindowską, ale tę izabelinowsko-arsmundyczną też uwielbiam. Daje ona fajny wgląd w trzewia muzyki, trochę jak duby w reggae. I tu łatwiej zauważyć na ilu planach cała rzecz się rozgrywa. Bo generalnie jest to pęd i czad, tak? Ale opiera się cały czas na intrygującej podstawie harmoniczno-rytmicznej, tworzonej przez trzy (czasem dwa - bez niskiego dopełnienia) dźwięki. One wybrzmiewają - wraz z akustykami - w zupełnie innej, podskórnej sferze, otwierają niesamowite przestrzenie, poruszają się w tle, jak tajemnicze postacie, co do których nie wiadomo: tańczą dostojnie czy też skradają się skrycie?
Inna sprawa, że sam pęd utworu zapiera dech w piersiach! Do tego dochodzi dramaturgia: części, które niespecjalnie kojarzą mi się z piosenkowymi zwrotkami i refrenami (to jednak inna struktura); zawieszenia wypełnione treścią, spiętrzenia, no i wiele innych elementów, w których widać geniusz producenta. Nie tylko sprzężenia, bogactwo akustyki, ale na przykład ten bas dogadujący w 1:32 i później (Banan, pamiętacie?) czy przejście po tomach (albo kotłach
) 4:12 - 4:18... Zresztą, jeśli mowa o Stopie, to jak nie wspomnieć o tym co robi na hajhecie i talerzach już na samym początku!
Nie nie, tego wszystkiego nie dam rady opisać. I wiem, że nie będę oryginalny, ale jednak Opowieść zimowa to dla mnie najgenialniejszy utwór Armii. Nic nie ma dla mnie porównywalnego nerwu (stopa Stopy!), tonu, ani nie niesie takiego bogactwa oszałamiających obrazów i wizji. Kosmiczny młyn, który równocześnie pachnie śniegiem, jeziorem i burzą. A błyszczą w nim nie tylko gwiazdy, ale i leśne próchno i szeleszczą liście, stukają o siebie gałęzie.
10/10