Dzień IVWśród moich planów wyjazdowych było odwiedzenie Inverness i jeziora Loch Ness. Postanowiłam, że zrobię to dziś, żeby odleglejsze wycieczki mieć już za sobą.
Nie bardzo pamiętałam, o której jedzie tam autobus, więc po prostu poszłam rano na przystanek. Przy okazji znów trafiłam na parowóz, stał dość długo na peronie, dymiąc i szykując się do odjazdu.
Na przystanku źle zrozumiałam rozkład, zdało mi się, że autobus powinien być o 10, czyli za niedługo. Siedzę sobie i czekam, dziwię się tylko, że nie ma nikogo innego. 10 minęła, autobusu nie ma, ale podobno one w Szkocji nie są zbyt punktualne, więc czekam dalej... Brak innych ludzi jednak niepokoił na tyle, że postanowiłam przyjrzeć się rozkładowi jeszcze raz. A niech to, wygląda na to, że patrzyłam nie tam, gdzie trzeba, co za porąbane rozkłady... A autobus będzie dopiero o 11.30.
Skoro miałam jeszcze trochę czasu, to poszłam na spacer w kierunku jeszcze nie zwiedzonym. Dotarłam nad jezioro w miejscu dużo ładniejszym, niż wczoraj, był tu zagajnik i zachęcająca droga, zwała się Great Way, czy jakoś tak, choć nie była wcale wielka, była wąską leśną dróżką, choć dobrze utrzymaną. Niestety nie mogłam zabawić tu zbyt długo, jeśli chciałam jednak na swój autobus zdążyć. Tym razem czekał tu tłum ludzi, upewniając, że ta godzina jest właściwa. Stanęłam w kolejeczce, no i co? I dupa. Wolne miejsca się skończyły, pani z obsługi radzi kupować bilet wcześniej, o tam - pokazuje gdzie. Kilku pasażerów, w tym ja, odeszło z kwitkiem...
Ech, no cóż, w takim razie wróciłam na odkrytą wcześniej drogę, według mapy miała prowadzić do ruin Inverlochy Castle i chyba nawet jakiś drogowskaz to potwierdzał.
Ścieżka wkrótce wyszła z zagajnika i prowadziła przez malowniczą łąkę, było pięknie, szłam sobie radośnie, w oddali znów zobaczyłam parowóz, umoczyłam wszystkie 4 kończyny w jeziorze (jezioro nie dotknięte nie liczy się!), super.. I nagle trach! Koniec drogi! Tzn. droga owszem, biegła sobie w najlepsze przed siebie, ale wyrósł płot, brama, zagrodzone, przejścia nie ma! W oddali przed sobą faktycznie widzę jakieś ruinki, ale dojścia do nich brak.
Co za chamstwo, myślę sobie, nadać drodze nazwę, wskazać ją drogowskazem, podczas, gdy ona w połowie jest prywatna i wcale się nią do zamku dotrzeć nie da! Rozglądam się jeszcze, czy nie da się tam dostać jakoś inaczej, ale wygląda na to, że tylko szosą, a na tą opcję nie mam najmniejszej ochoty.
Jestem rozżalona i mam poczucie głupio straconego czasu. "Chyba mnie jednak ten Fort William nie lubi, bo odkąd tu przyjechałam, nic mi nie idzie tak, jakbym chciała." Chociaż trochę jednak to myślenie niesprawiedliwe jest, bo przecież ten kawałek Wielkiej Drogi, który pokonałam, całkiem ładny był i wart zobaczenia.
Zastanawiam się, co dalej. Na Ben Nevisa nie dam rady wleźć, to wiadomo, ale na coś wleźć by się przydało. Rozważam dwie opcje - górę królującą nad miastem (o, tu też mają Krowiarkę!
) albo jednak szlak na Benka, z założeniem, że wlezę na tyle daleko, na ile zdołam. Druga opcja wygrała, liczyłam na ciekawsze widoki. Tam można kawałek podjechać, ale nie mam już siły szukać właściwego przystanku, zresztą autobusy rzadko jeżdżą a odległość do zaoszczędzenia niezbyt wielka. Jak tylko mogę, uciekam od asfaltówki, trafiam na jakieś miniaturowe Stonehedge
(znane już z wątku zagadkowego), malowniczą wąską ścieżkę wzdłuż potoku, piękny prawie-wodospad.
I docieram do przecudnych hal, gdzie zaczyna się szlak. Murki, owieczki, odcień zieleni trawy na pierwszym planie, szczyty górskie w tle zachwycają - takie widoki to tylko w Szkocji! Napstrykałam mnóstwo zdjęć i nie mogłam nasycić się krajobrazem.
Niestety wtedy zaczęła się psuć pogoda i więcej już potem było deszczu niż przejaśnień. Na szczęście był to w zasadzie jedyny dzień, kiedy mokłam, wbrew prognozom, które sprawdzałam przed wyjazdem i które wieściły, że będzie lać cały czas.
Szlak wiódł łagodnie i leniwie pod górę, nie męcząc w ogóle. W końcu jednak zaczął mi się dłużyć. Bo szłam, szłam i szłam a krajobraz, odkąd zostawiłam za sobą pastwiska, w zasadzie się nie zmieniał. Dolina owszem, piękna, urzekała sielską łagodnością i niespotykaną w Polsce U-kształtnością, ale z drugiej strony jej wygląd na tym odcinku nie był aż tak różny od tego, co można spotkać u nas, żeby warto było dla niej jechać na taki koniec świata. (Chociaż teraz, jak patrzę na te foty, to myślę, że straszliwie czepialski nastrój musiałam wówczas mieć i coś mi na mózg padło…) Byłam coraz bardziej niezadowolona z tego dnia i z tego, że w tej okolicy mogłam go spędzić na mnóstwo ciekawszych sposobów. Zwłaszcza, że robiło się już późno i wiedziałam, że nie zdołam dojść do żadnego miejsca, z którego widoki uległyby zmianie. Czułam, że powinnam zawracać, ze względu na czas, ale szkoda mi było, póki nogi same niosły - to taka rzadkość u mnie w górach. W końcu doszłam jednak do miejsca, gdzie szlak skręcał i zaczynał się piąć wzwyż bardziej stromo. I tu z żalem się postanowiłam z nim pożegnać. Na tym odcinku szybko bym wysiadła, wlokłabym się mega wolno, dotarcie do innych widoków zajęłoby mi pewnie ze dwie godziny a na to naprawdę nie miałam już czasu, jeśli chciałam jutro rano wstać i gdziekolwiek dotrzeć. Zawróciłam, a kiedy namierzyłam na mapie punkt tego zwrotu, załamałam się tym, jak niewielki odcinek drogi w sumie pokonałam. Nazwałam go Punktem Hańby i z nosem na kwintę powlokłam się w dół.
Humor poprawił mi się dopiero, kiedy znów dotarłam do pastwisk - bo tu było naprawdę po szkocku pięknie i niepowtarzalnie. Bawiły jeszcze mijane po drodze wielkie torby z głazami w środku. Po co ktoś je tam spakował? Tak się w tym kraju szlaki oznacza, czy co?
Kiedy już dotarłam do terenów zabudowanych, zastanawiałam się, czy znajdę drogę powrotną do domu. Nie bardzo pamiętałam, którędy szłam w poprzednią stronę. Ale jakimś cudem wróciłam po własnych śladach i jeszcze w międzyczasie znalazłam knajpkę nie aż tak zatłoczoną, jak te w centrum, znalazło się tam dla mnie wolne miejsce i zjadłam w końcu normalny obiad.