Powsinogo, mówisz i masz.
W poniedziałek, zgodnie z planem, pojechałam - rzecz jasna - parowozem do Boszkowa. Liczyłam na to, że tym razem usiądę sobie spokojnie w oliwkowym wagonie, z jakiego zrezygnowałam w sobotę. A tu dupa. Nie było takiego w składzie.
Zasmuciło mnie to, ale za to znów siadłam tuż za lokomotywą. Zapach dymu i pary, którym zachwycał się Arasek, i mnie zdążył już urzec i uzależnić - już wtedy, w drodze z Poznania.
W Boszkowie miałam za cel jezioro, początkowo jednak nie wiedziałam, jak ten cel osiągnąć. Wiedziałam, w którą mniej więcej stronę iść, ale dojścia nigdzie ani śladu. Sama miejscowość natomiast robiła strasznie ponure wrażenie, totalnie wymarła po sezonie. Wszędzie pełno punktów gastronomicznych i wszystkie puste, zamknięte. Tylko smażalnia ryb jeszcze czynna i absurdalnie strzeżona przez szlachetnych starożytnych wojów. Jedyne dojście do jeziora, jakie udaje mi się początkowo znaleźć, wiedzie przez teren jakiegoś ośrodka. Wlazłam, zastanawiając się, czy ktoś mnie pogoni, czy nie. Nikt nie zwracał na mnie uwagi, plaża szeroka, na środku pomost malowniczo wcinający się w taflę wody, kawałek dalej pływa wielkie stado dużych, niezidentyfikowanych ptaków. Kojąco i pięknie. Tylko ogarnął mnie niepokój, że ktoś zamknie bramę ośrodka, przez którą tu wlazłam, zostanę tu uwięziona i powtórzy się sytuacja z Poznania, tylko Arasa nie ma i kto będzie ratował wymyślając niestworzone historyjki na poczekaniu?
Opuściłam więc ten teren - co się okazało słusznym posunięciem, bo istotnie niedługo potem ową bramę zamknięto. Wkrótce zresztą znalazłam całkiem legalne dojście nad jezioro za knajpką obok smażalni ryb. Malownicza ścieżka zaprowadziła do nadbrzeżnych kamieni, na których sobie siadłam. Nad sobą miałam błękitne, bezchmurne niebo i gorące słońce, przed sobą leniwe, płytkie fale przelewające się po gładkim piaszczystym dnie. To było zbyt zapraszające, zbyt kuszące, żebym mogła się oprzeć. 15 października. Ściągam buty, podwijam spodnie i włażę do jeziora, żałując, że nie mam kostiumu. Rozebranie się do rosołu nie wchodzi w rachubę, nieopodal pracują panowie na jakiejś budowie, toteż brodzę tylko po łydki, nie więcej... Kiedy wreszcie z żalem zdecydowałam się wyjść z wody, nogi oparte o nagrzany kamień wysychają błyskawicznie. Później poszłam jeszcze kawałek dalej, docierając nad małą, piaszczystą plażkę. Cieszę się jeszcze jakiś czas błogim spokojem jeziora, po czym powoli zbieram się na pociąg powrotny. Po drodze jeszcze robię sobie mały spacer po lesie monitorowanym.
Na stacji mam okazję jeszcze ubawić się na widok nowoczesnego szynobusu jadącego w przeciwnym kierunku - tutaj nawet one udają parowozy - na dachu ma on mały komin, z którego bucha para. Nie wierzę!
Z czegoż ona leci?
W końcu nadjeżdża mój parowóz, prawdziwy tym razem, niestety znów bez oliwkowych wagonów, pewnie ten sam, co w tamtą stronę.
Tym razem siadam z tyły, licząc na to, że na zakrętach będę widziała lokomotywę, niestety, nic z tego, skład za krótki jest. Przesiadam się więc bliżej, obserwuję parujący cień pociągu na poboczu torów, od czasu do czasu otwieram okno i wbrew przestrodze, wychylam się.
Po powrocie do Wolsztyna w pierwszej kolejności szukam spożywczaka, bo umieram z pragnienia, a zadanie to okazuje się wcale nie takie łatwe. W końcu znajduję jakiś, kiedy już jestem prawie martwa.
Potem szukam obiadu w postaci upragnionej pizzy - i znajduję. Pizza dobra, ale o wiele za duża dla mnie, co potem źle się kończy. Ale póki co idę tym razem nad jezioro Wolsztyńskie. Myślałam, że jako ucywilizowane będzie mi się mniej podobać, ale nic z tego! Ucywilizowano je pięknie, z wyczuciem i zrozumieniem dla natury bytu, jakim jezioro jest. Pomijam kwiecisty cypelek stanowiący przedłużenie deptaka - ładniutki on, ale to jeszcze nie to. Chociaż zachód słońca prezentuje się na nim wyjątkowo malowniczo. Dalej za to rozpościera się park, z drewnianymi kładkami, pomostami i ławkami na końcach owych pomostów - i tu już jest cudownie! Wędruję sobie niespiesznie, ciesząc oczy widokami, i powoli zapada zmrok. Trochę nieswojo czuję się na myśl o wracaniu tą samą drogą po ciemku. I oto jakimś cudem znajduję skrót, którym błyskawicznie docieram do centrum miasteczka, choć wydawało mi się, że sporo się od niego oddaliłam.
Wciąż strasznie chce mi się pić, a w brzuchu wciąż pełno, więc kupuję po drodze colę, wierząc, że pomaga na trawienie, wypijam, docieram zaraz do hotelu, gdzie czeka na mnie kolejna spora porcja wody gazowanej i coli... Nie róbcie tego błędu! Na przeżarty żołądek nigdy nie wypijajcie litra napojów gazowanych w pośpiechu na raz! Chyba, że chcecie mieć w brzuchu musujący wulkan. Tak mnie sponiewierało, że przez kilka następnych dni nie mogłam dojść do siebie.
Tymczasem nadszedł wtorek i musiałam już wracać. Tym razem zwykłym pociągiem dotarłam do Poznania - parowozy na tej trasie nie kursują w środku tygodnia. Kiedy jechałam do Wolsztyna, było już ciemno i nie widziałam końcowych stacji. Teraz mogę je wreszcie podziwiać. A więc to tu są słynne Tłoki! Kolejne stacyjki jeszcze ładniejsze, wszędzie chciałoby się wysiąść i kręcić film. Potem jednak przeciętnieją, a mi smutno, że opuszczam tą magiczną krainę. Ten pociąg do Poznania dociera punktualnie, więc mam tu całe dwie godziny do przesiadki. Tym razem niestety jest to dzień roboczy a nie manewrowy, więc zjadam wczesny obiad i potem się nudzę.
Pociąg z Poznania do Warszawy przyjechał do celu oczywiście godzinę spóźniony, w związku z czym uznałam to za normę na tej trasie. Jakby mało było tego, że przez Toruń jeżdżą... Pięć godzin jazdy w ciasnym przedziale z trajkoczącymi non-stop głupimi babami to istny koszmar...
Smutek tego ostatniego dnia na szczęście osładzają mi żywe i mocne wspomnienia dni poprzednich.