Na Róbrege byłem po raz pierwszy, więc wybaczcie, ale nie będzie porównawczo. Nie powiem Wam czy rok temu była lepsza frekwencja, albo czy dwa lata temu było gorsze nagłośnienie – nie wiem.
Przybyliśmy z Sylwią na miejsce punktualnie o 17-tej. Ludzie powolutku się gromadzili, a ja poczułem się bardzo dobrze, bo po szybkim zlustrowaniu przybyłych gości mogłem orzec, że plasowałem się zdecydowanie poniżej średniej wiekowej i znowu się czułem jak małolat. Co prawda później uległo to zmianie, ale ten początek miło mnie nastroił.
Impreza zaczęła się punktualnie od występu Paweł Sky & nowy+eren 101% improwizacji. Rozpoczęli od wariacji na temat „Centrali”, powtarzając rytmicznie „Czekamy, czekamy…”
Cóż mogę powiedzieć. Pawła kojarzy chyba każdy, kto w latach 90tych łaził na warszawskie koncerty hc/punk. Chyba nie bardzo się pomylę, jeśli powiem, że połowa ówczesnych imprez była organizowana przez niego, czy to pod szyldem Ufolotki (rozliczne koncerty w żoliborskim kino-teatrze Tęcza), czy grubsze balety w Stodole lub Proximie pod nazwą Zielony Festiwal. Pod tym względem to co wtedy robił to była pełna profeska. Zresztą swoje ówczesne doświadczenia wykorzystywał później maczając palce w organizacji Open’era. Od tej strony to fachura wysokiej klasy.
Natomiast jeżeli chodzi o jego kreację sceniczną, to nie była dla mnie ona do końca jasna. Nie wiem czy podczas koncertu nowego +erenu miał być kimś w rodzaju MC, albo innego wodzireja, ale sprawiał wrażenie jakby był kimś w rodzaju Skiby w Big Cycu, czyli piątego koła u wozu - latał w kasku budowlanym, puszczał bańki, a od czasu do czasu wykrzyczał jakiś tekst zagrzewający nieliczną publikę do zabawy. Co do samego nowego +erenu, to obawiam się, że musiałbym jarać dużo, a nawet bardzo dużo blantów, żeby docenić ich twórczość. Niestety nie jaram ich w ogóle, więc nie dałem rady zachwycić się nimi jako całością. Mogłem pochwalić głos jednej z wokalistek i sekcję rytmiczną. Natomiast teksty produkowane na scenie (jak się domyślam ad hoc) przez niejakiego Krzysztofa, były takiej jakości, że ze dwa razy wymieniałem bezpieczniki w żenadometrze. Na szczęcie ten dość liczny ansambl nie katował nas długo swoją sztuką i stosunkowo szybko zwinął się ze sceny.
Po nim kilka słów powiedział Kelner, który pełnił tego wieczoru rolę konferansjera – nakreślił rys historyczny i przypomniał zasługi Roberta dla powołania całej imprezy w latach 80-tych. Następnie zapowiedział kolejnego wykonawcę, zapowiadając go jako „ska ze Śląska” i na scenie pojawiło się Ziggie Piggie. Strasznie to ubodło pewnego dżentelmena, który bardzo się obruszył i zaczął głośno tłumaczyć, że Sosonowiec to nie Śląsk! Taki był oburzony, że ze dwie godziny jeszcze tak tłumaczył.
Co prawda cały czas stoję na stanowisku, że czy to Śląsk, czy nie Śląsk, to rudeboy z Sosnowca, brzmi tak samo kuriozalnie jak poławiacz pereł z Radomia, ale trzeba oddać, że ska/rocksteady, które zagrali to była pełna profeska. Niby nie dziwota, bo w Sosnowcu od ponad 20 lat specjalizują się w tym ska, ale ostatni raz z produkcjami, w których maczał paluchy Stecyk miałem do czynienia przy okazji debiutu Skankana czy Horrorshow, no i teraz na własnej skórze przekonałem się, jaka przepaść dzieliła te projekty od ZP. Dodatkowym smaczkiem, było wplatanie w utwory głosu Roberta, co dało bardzo fajny efekt. Pograli niespełna godzinę i poszli. Nie szaleję obecnie ze takim graniem (bo drzewiej, to chętniej słuchałem), ale w takiej dawce było dla mnie jak najbardziej do przyjęcia.
W przerwie podryfowałem sobie chwilę po „fuaje”, spotkałem Natalię, Erkeja, zamieniłem dwa słowa z Dzikim i powrót na salę, bo…
… przyszedł czas na Armię. Zainstalowałem się w miarę blisko sceny, żeby mieć dobry widok i za chwilę zaczęli. Tomek wymaszerował na scenę z mocno wypchaną torbą Winiary, którą położył przy mikrofonie i ruszyli z klasykami. Poleciały między innymi „Opowieść zimowa”, „Trzy Bajki”, „Niezwyciężony”, „Jeżeli”, „Parowóz nr 8”, „On jest tu, on żyje”. Publika ruszyła w takie pląsy, że obawiałem się, czy podłoga namiotu przetrwa te harce, ale przetrwała. Ja sobie grzecznie zdzierałem gardziołko i próbowałem co poniektóre fragmenty uwieczniać telefonem. Obok stał Erkej i trudnił się podobną działalnością. Zgodnie orzekliśmy, że nagłośnienie jest nader dobre i nawet przy samej scenie dźwięk jest jak należy i wszystko brzmi selektywnie. Pomiędzy utworami Elrond, który tryskał energią i dobrym humorem opowiadał anegdoty związane z Robertem i wspólnym okresem grania. Usłyszeliśmy opowieść o brzemiennym w skutki spotkaniu na schodkach do Hybryd, o perkusji, która była używana podczas koncertu, a na której nagrywano Legendę, Triodante i Ducha. Wzruszającym momentem było przedstawienie grającego na gitce Staśka i rzucenie ku niebu pytania „No i co ty na to Robert? Jak ci się podoba?”. Oczywiście po zagraniu podstawowego setu, publika nie chciała spuścić zespołu tak łatwo ze sceny, więc po chwili wrócili. Elrond znowu z wypchaną siatą Winiar. Tym jednak razem wyjawił tajemnicę i po krótkim przekomarzaniu z publiką, poprosił o pomoc Partyzanta, z którym wyjął i rozwinął baner z Rozetą, informując, że niestety nie dało się jej zawiesić tego wieczoru, ale ona nawet w takich wypadkach jest obecna zawsze na scenie w czasie koncertów – „No bo jakżeby to… tak bez niej”. A potem zabrzmiał „Statek Burz”.
Ze względu na formułę imprezy ten koncert także nie był zbyt długi, przez co pozostał mały niedosyt, bo chciałoby się więcej, ale zwarta formuła sprawiła, że występ Armii miał formę ładnie wymierzonego pocisku. Samyj konkret bit – rzec by można.
Chwila na zaczerpnięcie powietrza, spotkanie kilku z dawna nie widzianych znajomych (ej, wiecie, że Youzwa był! – tylko jakoś nieskory do kontaktów towarzyskich, cały czas w kapturze na głowie, a po koncercie Armii prawie wybiegł na zewnątrz), i znowu do środka bo zaczyna Maleo Reggae Rockers.
Ja to już nawet wtedy do domu chciałem iść, bo za MRR to przepadam tak bardzo nie bardzo, ale mnie małżonka za halc przytrzymała i mówi „Stój! Gdzie idziesz jełopie? Posłuchamy chwile”. No to stoimy i słuchamy. No i pierwsze zdziwko na plus, bo Maleo śpiewa normalnym głosem! Jak za dawnych lat, bez irytującej „jamajskiej” maniery. Drugie zaskoczenie jest takie, że od samego początku lecą same kawałki 12RA3la. No i towarzycho na scenie też takie jakieś podejrzane. Co tam robi np. Milo Kurtis z bongosami? W dodatku za chwilę pojawia się Vivian! Sara i Ewa, stojące wtedy akurat tuż obok mnie zaczynają się drzeć ile sił w płucach „Mama! Mamo! Dawaj!”
Za chwilę pojawia się Robal z Dezertera! Co tu się wyrabia?! I ciągle tylko kawałki 12R3la – „Nikt”, „Wolny Naród”, „Babilońska Propaganda/Duchowa Rewolucja”. Mało? No to na scenie pojawia się Mirek Szatkowski i leci „Święty Szczyt” i „Ambicja”. Ja już przestaję chcieć iść do domu, a pod namiotem zaczyna wrzeć. W pewnym momencie Maleo zapowiada, że MRR całkowicie przechodzi w 12R3la. Na scenę wchodzą Dżekson, Kinior, Mrówa, Kelner. I zaczyna się powrót do absolutnych rootsów z pierwszej płyty („Poli bez kontroli”!). Dodać należy, że przez cały czas na ekranie nad sceną, były wyświetlane filmy i zdjęcia pokazujące Roberta. Oko się poci nie raz i nie dwa. Ponieważ jednak nie tylko oko nam się poci, to w pewnym momencie musimy wyjść na chwilę i złapać oddech, bo na sali już dosłownie zaczyna parować. Spotykamy Tomka i Natalię. Chwila rozmowy, i wracam na finał, który okazuje się być takim gwoździem programu, że o lepszym nawet nie mógłbym marzyć. Na scenę zostają zaproszeni wszyscy muzycy grający tego dnia i zaczyna się „Życie jak muzyka”. Cały, dosłownie cały namiot faluje. Chyba nikt nie stoi spokojnie, bo cała podłoga podskakuje w rytm muzyki. I kiedy wszyscy już sądzą, że nic lepszego nie spotka ich tego wieczoru, Maleo niesiony entuzjazmem, krzyczy, że to nie wszystko i zaczyna się „See I&I” (Kinior!). O matulu! Jak to żre! I koniec. Wybrzmiewa ostatnia nuta. Ludzie szaleją, klaszczą.
Koniec? NIE! Maleo krzyczy „Nie schodźcie ze sceny! Zagramy coś jeszcze! Psalm 125!”
I grają ten Psalm, pod sceną wszyscy się bujają. Na scenie już kompletne szaleństwo. Nawet ten Sky w kasku i z bańkami zaczyna tam pasować.
I tym razem to już naprawdę koniec.
Co prawda po wszystkim zaczął grać jeszcze Maken ze swoim sound systemem, ale to już sobie odpuściliśmy.
Że co? Że nie napisałem, że brakowało tam Bryla? Ale przecież wcale nie brakowało. On tam był.