Zatem pozostaje odpowiedzieć na pytanie araska:
arasek pisze:
Ciekawe na jaki szczyt wejdą w tym roku Crazy, Gero i antiwitek... może na Łopatę?
Bo choć z wyprawy na Słowację, którą opisywałem wcześniej, jestem tak na maksa zadowolony, to na owo pytanie ona specjalnie nie odpowiada, zdobyliśmy tylko Rakoń, wprawdzie dwa razy
Będzie więc wpis uczyniony w gorącym centrum Zakopanego, konkretnie w Barze Górskim na ul. Weteranów wojny, gdzie oczekiwałem właśnie na danie pt. "brokułowa fantazja" (pięć gwiazdek).
9 sierpnia, środek dnia.Właśnie zostałem sam.
Wyprawa uległa rozwiązaniu. Gero pojechał prosto z busa do Chochołowskiej, z Witkiem się chwilę powłóczyliśmy, Bar Górski, balony Touru, apteka magistra Otmara, tajemnicza budowa i piękne ruiny przy Bulwarach Słowackiego... i też pojechał.
Okazało się, że zamiana planu polegająca na tym, że zamiast wczoraj przechodzić do Zakopanego a dziś szukać dużej wycieczki w Wysokich [przedłużyliśmy pobyt w Chochołowskiej, rezygnując w ogóle z Wysokich] była trafiona w dziesiątkę. Dziś bowiem pogoda jest bardzo niejasna - w oddali grzmi, a góry widać, ale jakby wraz z lejącym w nich deszczem (?). Natomiast wczoraj był dzień idealny i, choć wielkim nakładem sił, daliśmy z Witkiem czadu, a Gero zregenerował się i dziś był w świetnej formie, przede wszystkim zaś znalazł swój własny czas w Dolinie i rano powiedział nawet, że to już są też
jego Tatry...
9 sierpnia, bliżej wieczora.Tym razem siedzę w foyer Teatru Witkacego, popijając Gorzką Żołądkową i czekam na spektakl "Na przełęczy", do którego przymierzałem się od lat. Jestem bardzo podekscytowany! Wydaje się to również doskonałym miejscem, by opisać wczorajszą naszą wędrówkę przez szczyty i przełęcze.
Zaczęliśmy we trzech, ale od początku Ger, który okrutnie się nie wyspał (pozdro Pan-Spod-Witka), zapowiedział, że idzie z nami na 3Bajki i wraca. Poszliśmy więc tropem naszej zeszłorocznej wycieczki pod-drzewo i przez piękną dolinę wgramoliliśmy się na Trzydniowiański. Tam zalegliśmy sromotnie, co miało jeszcze nastąpić nie raz. Gero był w większej niemocy, ale Witek i ja też znajdowaliśmy się w lichej formie. W tym to stanie musieliśmy najpierw wejść na Kończysty, potem na Starorobociański - jedno i drugie kosztowało nas mnóstwo. Starorobociański był pewnym przełomem: raz, że jednak weszliśmy; dwa, że wiadomo już, że możemy wrócić inną drogą. Czas na decyzję - Bystra!
Warto jeszcze dodać, że na szczycie przez dłuższy czas byliśmy sami. Na szlakach spotykało się ludzi, ale - poza Stawami Rohackim - byli to pojedynczy ludzie, nic z tych słynnych tatrzańskich tłumów.
Na przełęczy pod Bystra czekał na nas
kamzik. Takiej bestii to ja jeszcze nie widziałem. Gapił się na nas, podchodził, nie reagował na hałasy. Spotkaliśmy go również w zejściu, gdzie już w otwarty sposób pozował do zdjęć, by nie rzec: lansował się. Wybraliśmy wariant wejścia szlakiem niebieskim, który z daleka wyglądał jak "prawdziwie kozia droga", z bliska był super. Spotkaliśmy po drodze naszych sąsiadów z pokoju, bardzo miłe młode małżeństwo, które mieszkało w pokoju 215 dokładnie przez cały czas naszego pobytu. Chłopak był zachwycony widokami z Bystrej i miał rację...
Na szczycie znowu momentami byliśmy sami. Widoki naprawdę niesamowite, do tego zwierzyna: wróble, kruki, z dala świstaki, a przede wszystkim - piękny pies, który zrobił z panem Romanem i jego żoną niesamowitą trasę z Podbańskiego, o proszę, mogę pokazać
na mapie.
Zeszliśmy czerwonym przez Błyszcz w towarzystwie wspomnianej kozy.
Oj, chyba coś teatralnego zaczyna się dziać!
[wpis przerwany]
11 sierpnia, przed świtem.Wpis uczyniony w pociągowym korytarzu za stacją Piotrków Trybunalski. W przedziale obok jakaś banda krzykaczy postanowiła przeimprezować podróż nad morze [okazało się, że jadą do Zopott!].
Tak więc zeszliśmy czerwonym przez Błyszcz w towarzystwie kozy, ale to bynajmniej nie był koniec zwierzyńca: dopiero poniżej grani, w kierunku Przełęczy Siwej, powitał nas wysyp kozic. Szło przed nami stadko, co i raz wyłażąc na ścieżkę. Śmiesznie prychały, czy może szczekały. Na Siwej musieliśmy zrobić kolejny długi odpoczynek, bo czuliśmy się mocno słabi, a droga była tak daleka... Towarzystwa dotrzymywały nam kolejne liczne kamziki, a nawet świstak, który bezceremonialnie wylazł na środek i dał się sfotografować pod tabliczką szlaku.
Zejście, które miało okazać się ostateczną próbą naszych sił, wypadło nieoczekiwanie sprawnie. Po raz pierwszy tego dnia poczuliśmy moc, czujni, skoncentrowani i szybcy. Drogę pamiętaliśmy dobrze z poprzedniego dnia i mogę powiedzieć, że chyba lubię tę dolinę!
U progu schroniska powitał nas Gero. Przygotował 64-karteczkową grę z wokalistami, alas!, okazało się, że Witek zaległ nieprzytomnie i ani gry, ani kolacji nie uskutecznił. Zrobiliśmy więc kolację we dwóch, ja jeszcze posłuchałem "Cud" do WFO i mentalnie zaczęliśmy się szykować do pożegnania z Chochołowską...