Nie ma co ukrywać: mocno zaniedbałem turystyczną sprawozdawczość na Ultimie. Tym razem postanowiłem jednak przysiąść, opisać i zrelacjonować.
Na wyprawy typu rower + sakwy + namiot zacząłem jeździć jakoś w 1998 roku. W taką formę podróżowania wciągnął mnie Remik, z którym regularnie jeździliśmy tu i tam aż do 2005 roku. Potem rozpoczął się piętnastoletni hiatus, który zażegnaliśmy w zeszłym roku, reaktywując naszą samodzielną jednostkę operacyjną, która posiada – jak się okazuje – niezmienny modus operandi, specyficzne obyczaje, a nawet swój hermetyczny język.
Zwykle nasze wyprawy posiadały jakiś plan, cel, lub chociaż szkic trasy. W tym roku było inaczej: wiedzieliśmy gdzie zawiezie nas pociąg, wiedzieliśmy gdzie chcemy pojechać najpierw, ale ciąg dalszy był dość niejasny. Niemniej wyprawa potoczyła się tak, że relację pozwalam sobie nazwać w sposób jak poniżej poniżej. Mam nadzieję, że wszystkie elementy tego przydługiego tytułu wyjaśnią się same w trakcie rozwijania opowieści.
Własność to kradzież, albo podróż rowerami przez trzy puszcze i to co między nimi.Wyruszaliśmy pociągiem z Krakowa, w poprzedni poniedziałek, o czwartej rano. Dla mnie wyprawa zaczęła się już w niedzielę popołudniu: zapakowanym rowerem pojechałem do Sącza, dalej pociągiem i wreszcie do Remika na kolacyjkę, gadanie i ze 3 godziny snu.
Wsiadaliśmy na stacji początkowej, wysiąść mieliśmy na końcowej, więc nie niepokoiły nas newralgiczne momenty kolejowych przejazdów z rowerem. I rzeczywiście: przedział rowerowy zapełnił się – i to na gęsto - dopiero w Warszawie, a rozluźnił znacznie w Augustowie. Tak że w Suwałkach wysiadaliśmy całkiem swobodnie. Martwiły nas tylko trochę prognozy pogody, które Remik intensywnie sprawdzał na swoim smartfonie.
Oranżada ze starego dziadaTrzeci już raz zaczynaliśmy wyprawę w Suwałkach. Za pierwszym razem ruszyliśmy stamtąd na południe, za drugim na wschód, a tym razem zamierzaliśmy uderzyć – przynajmniej początkowo - na północ. Tymczasem jednak, gdy jechaliśmy przez miasto, zaczynał padać deszcz, a Remik miał jeszcze swoje załatwienia w Archiwum Państwowym. Kiedy czekałem na niego, obserwując totalną ulewę i towarzyszącą jej burzę, przemyślałem trochę sprawy i biorąc pod uwagę prognozy (godzinowo i w dłuższej perspektywie), stwierdziłem, że najlepiej byłoby tego dnia znaleźć nocleg pod dachem i w takim miejscu, które dawałoby możliwości robienia wycieczek w ciekawe miejsca na lekko. Mapa okazała się pomocna nie tylko w określeniu miejscowości, ale też w telefonicznym zarezerwowaniu noclegu agroturystycznego. Postawiliśmy na Stańczyki, na skraju Puszczy Rominckiej, która – choć od lat źle wymawiałem jej nazwę – była naszym głównym celem.
Ruszyliśmy niezwłocznie, około czternastej, nawet nie jedząc obiadu w mieście - żeby wykorzystać okno pogodowe. Jeszcze dobrze nie wyjechaliśmy z miasta, a zdarzyła się pierwsza mała przygoda. Ulewa spowodowała, że w pobliżu robót drogowych ulicą płynął błotnisty potok. Beztrosko zamierzaliśmy przejechać przezeń i tak też zrobiliśmy. Remikowi spadła przy tym kurtka, a że zaczepiła się jakąś sznurówą, to wlókł ją kilka metrów w błocie. Mi natomiast zaczął chrzęścić mechanizm napędowy, co mocno mnie skonfundowało. Pomyślałem, że jakimś chlapnięciem dostał się doń piach i może wnet się całkiem rozsypie. Po paru kilometrach niepokojące hałasy jednak ustały. Cóż, „straty muszą być” – jak głosi stare, wyprawowe porzekadło Jerzego Stanisława Fronczka – nie odebrały nam one jednak całej przyjemności przemieszczania się w pięknych okolicznościach przyrody.
My generalnie nie podróżujemy zbyt szybko – zwłaszcza od czasu reaktywacji. No i lubimy postoje. Zwyczajem jest zatrzymywanie się przy sklepach i picie kolorowych, gazowanych napojów. Nie pamiętam gdzie tym razem zaczęliśmy – chyba w Przerośli. Do samych Stańczyków dojeżdżaliśmy żwirową drogą, wśród wzgórz, jeziorek, krów i psów. Po drodze majaczyły nam sławne i niesławne zarazem (o czym niebawem) kolejowe „akwedukty”. Jeszcze tylko na koniec asfaltowa Aleja Jarząbów Szwedzkich i byliśmy na miejscu. Kwatera okazała się całkiem przyjemna: pokój z dostępem do łazienki i kuchni, spokojnie sąsiedzi i przyjazne
psy-starcy, regularnie zaglądające do pokojów (z gospodarzami na dobrą sprawę mieliśmy do czynienia dopiero przy wyjeździe).
Więc mycie się, kolacja, gadu gadu i sen. A w nocy była kolejna mocna ulewa.
SielawkiDrugiego dnia rano bynajmniej nie zerwaliśmy się zbyt wcześnie. Dalej miało lać, więc nie zamierzaliśmy definitywnie opuszczać kwatery. Uznaliśmy, że przez puszczę pojedziemy sobie do Żytkiejm, a potem wrócimy do Stańczyków inną drogą, a dopiero w środę ruszymy dalej. Taki program sugerowały prognozy, z którymi był jednak pewien kłopot: częsty brak zasięgu. W moim archaicznym telefonie zagościła zaś tajemnicza sieć: MEGAFON.
Droga ku puszczy wiodła obok największej atrakcji regionu, dzięki której zapewne istniała w ogóle nasza agrokwatera, pensjonat Biały Dwór wraz z restauracją, do której mieliśmy jeszcze zawitać, oraz insze jeszcze płatne udogodnienia. Bo sama miejscowość to ledwie kilka domostw. Chodzi o te bliźniacze, potężne mosty – pozostałość nieistniejącej, a niegdyś ważnej strategicznie dla Niemców, linii kolejowej Gołdap – Żytkiejmy. Ładnie wyglądały o poranku. Ale nas już wzywała puszcza. Smyknęliśmy więc pod nasypem w leśną drogę, kierując się na Degucie.
Najpierw szliśmy, prowadząc rowery, żeby trochę lepiej powchłaniać las. Zauważyliśmy, że komary atakują tylko w okolicach bagiennych lub w bezpośrednim sąsiedztwie leśnych cieków. Pomyśleliśmy, że to pewnie kwestia suchych tygodni poprzedzających naszą wyprawę, i że być może mamy jeszcze kilka dni swobody, zanim po ulewach wyklują się następne pokolenia. Okazało się też – zwykle tak się okazuje – że leśne drogi prosto wyglądają tylko na mapach. Nie po raz pierwszy (i nie ostatni) pożałowałem – ale leciutko – że nie wziąłem kompasu. W rezultacie, zamiast dźwięków Deguci, usłyszeliśmy zza drzew szum samochodu – zniosło nas na zachód, ku drodze. Tak więc do Żytkiejm dojechaliśmy asfaltem. Ruch był jednak mały, wspaniała puszcza po obu stronach drogi i jechało się nią bardzo przyjemnie.
W czasie tego dojazdu odżyła w mojej pamięci piosenka Jana Krzysztofa Kelusa – „o karach śmierci i nagrodach doczesnych”. „Mówią tu gdzie resztka ruin był gmach sądu za Wilhelma, a to wzgórze mówią było za Wilhelma miejscem straceń. Potem był tu stary cmentarz. Teraz jest już tylko wzgórze”. Zjeżdżając do Żytkiejm zatrzymaliśmy się żeby popatrzeć na dawny budynek stacji klejowej. Potem trochę szukaliśmy miejsca, w którym można coś zjeść – mapa pokazywała, że owszem - a przy okazji zaglądnęliśmy tu czy tam. Skończyło się jednak na spożywczakach i – tradycyjnie - przystanku autobusowym, bo zaczynała się ulewa. Myślałem, że pokręcimy się trochę po okolicy, ale następna fala deszczu miała nadciągnąć niebawem, więc postanowiliśmy skierować się znów ku Stańczykom. Tym razem nasz marszrutka wiodła skrajem puszczy, wzdłuż wspomnianej, niesitniejącej linii kolejowej. Najpierw asfalt, potem żwirówka - Kiksejmy, Skajzgiry. Dziwnie wyglądała trasa tej żwirówki - przygotowana jak dla jakiejś poważnej drogi: betonowe mostki, wkopy. Po chwili dopiero uświadomiliśmy sobie, że jedziemy tam, gdzie dawniej wiodły tory… O, tu musiała być stacja! A dalej nieistniejąca miejscowość Golubie. Dopiero teraz sobie doczytałem dlaczego i jak ta wioska przestała istnieć…
Napotykaliśmy innych rowerzystów, a parność w powietrzu narastała. Na południu zaczęły się gromadzić bardzo ciemne chmury. Równocześnie zauważyłem, że coś mało mam powietrza w przednim kółku. Trzeba było dopompować. Groza narastała, tak że postanowiliśmy nawet nie zahaczać o kwaterę, jeno walić prosto do restauracji przy Białym Dworze. Chyba nie zdążyliśmy jeszcze złożyć zamówień, a już lunęło. Czekając na jedzenie obserwowaliśmy ten kataklizm za oknem. Była to chyba największa ulewa na tym wyjeździe. Już potężnie się zaczęłła, a potem przekraczała kolejne granice. Ze współczuciem myśleliśmy o mijanych rowerzystach – przecież długo przed nimi nie było żadnego schronienia.
Przeszło mi wcześniej przez myśl, że na Mazurach, to można by rybek popróbować. I proszę, w karcie pojawiła się na przykład sielawa. Zamówiłem. Dostałem trzy rybki, z frytkami i surówką, i już byłem szczęśliwy. Co prawda po obiedzie i po deszczu okazało się, że dętka znowu pusta, ale wymiana – na ganku naszej kwatery – pierwszy raz w tym rowerze - poszła wyjątkowo sprawnie. Trochę zmartwiło mnie to, że przebicie powstało za sprawą ostrego kawałka szkła – i owszem wydłubałem go z opony, ale został ślad i obawiałem się tego, że rana będzie się rozszerzać, że piach będzie się wciskał i przecierał gumę wewnątrz. A jednak – nie będę trzymał Was w niepewności - była to ostatnia awaria na tym wyjeździe.
Pod wieczór znów wyszło słońce, więc postanowiliśmy jednak pójść obejrzeć mosty, opłacić nawet bilet, połazić po nich i pod nimi. To naprawdę super sprawa i super widoki na puszczę z wysoka i na same akwedukty z niska. Fajnie prezentowały się w podeszczowych mgłach. Nurtowała nas tylko kwestia tego, w jaki sposób obecny właściciel wszedł w posiadanie takich spektakularnych obiektów i teraz sobie czerpie z nich dochody. Potem jednak, wracając na kwaterę, poprzyglądaliśmy się krowom na pastwisku i przestaliśmy przejmować się takimi pierdołami.
ChłodnikW środę rano, po kawce i śniadaniu, wyjeżdżając, wreszcie nawiązaliśmy kontakt z panią gospodynią. Bardzo miło się rozmawiało: potwierdziła nasze różne przypuszczenia („też bym kupiła, gdybym wiedziała, że są na sprzedaż”), poopowiadała o psach, o kłopotach, ale ogólnie czuło się jej pozytywne nastawienie. A potem – ziuuuu! – ruszyliśmy dalej.
Zamierzyliśmy dojechać do Gołdapi – zielonym szlakiem, przez puszczę. Najpierw jednak zatrzymaliśmy się na oranżadkę i ciastka przy sklepie w Błąkałach. Zamieniliśmy tam kilka słów z jednym panem, który przestrzegał nas przed korzystaniem z wzmiankowanego MEGAFONU, ruskiej sieci, przy pomocy której przegadanie powiedzmy siedmiuset złotych zajmuję dosłownie moment. Mówił też o tym, że gdy Putin wizytował Okręg Kaliningradzki, to żadna sieć w okolicy nie działała, nie odbierały też radia ni telewizory. Zachęcał również do lekkiego odbicia, żeby skorzystać z jakiejś wieży widokowej. Woleliśmy jednak po prostu ciąć drogą na Żytkiejmy, żeby w odpowiednim momencie skręcić z niej do boru.
I tak też zrobiliśmy. Przed nami był słoneczny, tylko trochę parny, dzień i wiele kilometrów Puszczy Rominckiej. Drogi dość wygodne, a lasy zupełnie fantastyczne. Mnóstwo potężnych drzew, zróżnicowane podszycie i ściółka, dźwięki i zapachy. ZAPACHY! Gdzieś tam natknęliśmy się na jeden z głazów Wilhelma, zbliżyliśmy się w okolice ruskiej granicy, by wreszcie, przed jakimś podjazdem, zrobić sobie dłuższy postój. Akurat drzewo leżało burzą zwalone, ledwie odsunięte, a po obu stronach w rowach pluskały żabki wodne, które przywitałem z radością. Wszak w mojej okolicy takich nie widuję. Tyle, że bąki trochę cięły.
Trochę łyso było potem tak po prostu wjeżdżać do Gołdapi… Czy zwiedziliśmy to miasteczko? Trochę tak, ale nie do końca. Za to wbiliśmy do ogródka restauracji na rynku i zjedliśmy solidny obiad. Wiadomo, schaboszczak. Mnie jednak najbardziej ucieszył chłodnik - zdaje się, że ostatecznie znalazł się w top3 rzeczy zjedzonych na tym wyjeździe!
Trochę trudno było potem wdrapywać się – niekoniecznie wjeżdżać – na kolejne wzniesienia. A dalsza trasa wiodła na południe, i tak: najpierw minęliśmy kompleks narciarski na Pięknej Górze, potem miejscowość Suczki i wreszcie Tatarską Górę. Trochę zatrzymywaliśmy się przy tablicach z historiami miejscowości (Suczki = Sutzken = Hitlershöhe), ale też rozmyślaliśmy o tym gdzie by tu wreszcie rozbić nasz namiot.
Dawniej towarzyszyły temu wahania, dyskusje i napięcia. A teraz, kiedy przy żwirowej drodze między dwoma jeziorkami pojawił się placyk z udogodnieniami w postaci stołu, ław i mini-plaży, to po prostu zsiedliśmy z rowerów i założyliśmy obozowisko. Dalej kąpiel zgodnie z hasłem „jezioro podstawą higieny cyklisty”, kolacyjka, wsłuchiwanie się w ciszę, pluski na jeziorze i oglądanie gasnącego dnia. Noc była bardzo ciepła, i ogólnie różne ciepłe rzeczy, które wzięliśmy nauczeni zeszłorocznym doświadczeniem, na nic się tym razem – mam na myśli całą wyprawę - nie przydały. No, chyba że jako poduszka.
KiełbasyOdległości jakie pokonujemy podczas naszych wypraw nie są imponujące. Tym razem na przykład pierwszego dnia przejechaliśmy nieco ponad 30, drugiego z 25, trzeciego 40 kilometrów… Więc chyba dobrze, że nie wiedzieliśmy o tych siedemdziesięciu, czekających na nas w czwartek!
Tym razem szykowaliśmy się na Puszczę Borecką. Dzień wstał słoneczny, więc namiot schnął jak należy, gdy my piliśmy poranną kawę, dojadając jakieś resztki. Nawet wody mieliśmy trochę mało. Prawdziwe śniadanie zamierzaliśmy zjeść przy jakimś sklepie. Jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy, że znaleźliśmy się w regionie prawie bezsklepowym!
Sklepu nie było więc ani w Kamionkach, ani w Rudziem, ani w Dunajku czy Nasutach, nie mówiąc o Wierzbiankach. Tymczasem już znaleźliśmy się w puszczy – obserwowaliśmy ją bacznie, konstatując różnice w porównaniu z Romincką. Dzień był już w pełni, kiedy dojechaliśmy do Czerwonego Dworu – i tam wreszcie mogliśmy zakupić potrzebne produkty. Rozłożyliśmy się na otoczonym murkiem skwerku, w cieniu drzewa, i jeszcze kilka razy niepokoiliśmy panią sprzedawczynię, zastanawiając się równocześnie nad dalszą trasą.
Pasowało nam ciąć przez puszczę na zachód, ale najpierw postanowiliśmy objechać dookoła jezior Szwałk Wielki, Łaźno i Pilwąg. Niezła rundka. Gdzieś między Rogojnami i Borkami skusiła nas wiata nad jeziorem. Wyciągnęliśmy kości horyzontalnie na dwóch stołach – na szczęście każdy miał swój – i… nastąpił krótki zanik świadomości. Po nim, jak to zwykle bywa, pojawiło się chwilowe otępienie, tonowane na szczęście miłym wietrzykiem. Wiatr ten nie był zresztą przypadkowy, bo kiedy już ruszyliśmy okazało się, że po prawej stronie mamy chmurę, z której ewidentnie rzęsiście leje – co pozostawało w sprzeczności z radarem opadów i pozostałymi trzema portalami pogodowymi, z których korzystał Remik. Chwilkę jeszcze wydawało się, że może nas ominie, że nie spotkamy się z tym deszczem, ale jednak dopadł nas – chyba z 5 minut od leśnego parkingu, gdzie moglibyśmy się schronić pod daszkiem. Trzeba było ratować się pelerynami, przy czym okazało się, że Remikowa jest dziecięca – wyglądał w niej jak w celofanowym tiszercie z kapturkiem.
Po deszczu zapuściliśmy się w leśne ostępy. Nie ma co gadać: Puszcza Borecka to też kawał dziczy. Trochę ścigały nas bąki, trochę komary wśród licznych bagnisk, ale i tak było fajnie wśród tych różnych ostępów. W zaistniałych warunkach trudno było uważnie nawigować, zresztą może i tak byśmy się pomylili. W każdym razie okazało się po jakimś czasie, że zamiast jechać na zachód – wprost na jezioro Gołdapiwo – skierowaliśmy się na północ. No to już trzymaliśmy się tego kierunku. Z puszczy wyjechaliśmy więc w pobliżu leśniczówki Zawady, a stamtąd – trzymając się wyjątkowo dziurawego i łatanego, a w rezultacie gorszego do jazdy niż niejedna szutrówka, asfaltu – na Lisy. W Lisach znaleźliśmy sklep.
To była dość fajna sytuacja: sklep przy domu, z rozległym gankiem, a na nim z dwunastu mężczyzn popijających piwo. W różnym wieku i stanie trzeźwości, ale bardzo mili. Zawezwali panią i wdali się z nami w pogawędkę. „Przepraszam. Przepraszam. Ale mogę o coś zapytać?” Oczywiście skąd jesteśmy i tak dalej. Jeden zaznaczył, że od razu usłyszał, że z południa, bo wzrok ma słaby, ale słuch za to wyczulony. Najwięcej opowiedział nam pan, który wspominał wizytę Edwarda Gierka w Suwałkach, kiedy ten, wylądowawszy helikopterem, stwierdził, że takiego miasta jeszcze nie widział. Pan ów podzielił się też z nami przewidywaniem, że za 50 lat całe Mazury – z pominięciem miejsc stricte turystycznych - zarosną lasem. Co zresztą wydało się nam z Remikiem całkiem prawdopodobne.
Gadaliśmy spożywając oranżadę, w sklepie kupiliśmy też kiełbaskę – wszak tego dnia nie jedliśmy obiadu – i ruszyliśmy dalej. Za Lisami zmieniliśmy kierunek z – upraszczając – z północnego na południowy. Wciąż myśleliśmy przecież o rozbiciu namiotu gdzieś nad Gołdapiwem. Przez Jakunówko i Jasieniec dojechaliśmy do Jeziorowskiego, gdzie Remik przed ponad trzydziestu laty spędził wczasy, i zaczęliśmy interesować się miejscami biwakowymi. To, które mieliśmy na uwadze okazało się nie istnieć. Kobieta, spacerująca z psem nad jeziorem była o tym absolutnie przekonana. My jednak nie daliśmy się zbić z pantałyku. Rekonesans był krótki i owocny: kawałek lądu nad samym (największym z dotychczasowych) jeziorem, osłonięty krzaczorami, oświetlony promieniami zachodzącego słońca, wydał się nam całkiem zdatny na nocleg. Co prawda nie byliśmy tam sami - kilka osób jeszcze wpadło się wykąpać – a i las z jednej i drugiej strony nie był zbyt przyjazny, ale Remikowi udało zgromadzić się odrobinę wilgotnego drewna, a potem – już po kąpieli i zmroku – rozpalić małe ognisko. Wszak jak głosi znane porzekadło: „jeszcze nie było takiego ogniseczka, którego by Remiczek nie rozpalił”. Posiedzieliśmy więc w dymie, upiekliśmy i zjedliśmy kiełbaski, pogadaliśmy jeszcze trochę i poszliśmy spać.
Jezioro hałasowało przez całą noc.
OkońNastępny dzień okazał się w pewnym stopniu dniem kryzysowym. Zaczął się dość wcześnie, bo Remikowi niezbyt dobrze spało się w namiocie, więc jakoś między czwartą i piąta zaczął mnie zagadywać. Czy broda chroni moją twarz przed ukąszeniami komarów? Trochę jeszcze podrzemałem, ale wreszcie wstałem. Zwinęliśmy się dość sprawnie i pojechaliśmy na śniadanie.
Hm, kwestie fizjologiczne zadecydowały o tym, że miało ono miejsce w eleganckiej restauracji w Kruklankach przy ulicy 22 lipca... To jednak dziwności mazurskie: tam zapomniany przez świat sklep w Lisach, a tu tętniące żywym, wakacyjnym pulsem – już o poranku - miasteczko. Jakoś słabo się czułem, więc napiłem się tylko kawy i wkrótce ruszyliśmy dalej. Tym razem na zachód – ku Wielkim Jeziorom Mazurskim. Znów zaczęliśmy mijać się z innymi rowerzystami.
W Pozezdrzu, za sprawą sklepu, zatrzymaliśmy się na drugie śniadanie. Tym razem zjadłem drożdżówkę. A dalej już mierzyliśmy w lukę między jeziorami Mamry i Dargin. Zatrzymał nas na chwilę most nad Kanałem Sztynorckim – popatrzyliśmy na wody, szuwary, kaczki i statki – a potem dopiero smażalnia ryb w Sztynorcie. Czynna od południa, więc dwie minuty musieliśmy zaczekać. A było to chyba najlepiej zaopatrzone w ryby miejsce na naszej trasie. Aż trudno było wybrać, ale postawiłem na okonia. Smaczna rybka! – jak to mawiał Gollum (choć on miał na myśli surową).
Za Sztynortem zmieniliśmy kierunek na południowy. Chcieliśmy wszak dotrzeć jeszcze do Puszczy Piskiej. Radzieje, Pilwa, Doba – wkroczyliśmy w obszary bardziej rolnicze. Potężne traktory hałasowały tu i tam, a w pewnym momencie przebiegł nam drogę kombajn – jak jakiś słoń. Czasem trudno było zdecydować się jaki wariant trasy obrać i stawałem się dla Remika coraz bardziej niemiły. Krążyła też ponad nami potężna chmura, która grzmiała i polewała deszczem gdzieś w pobliżach, choć nas szczęśliwie – póki co - omijała. Kobieta w sklepie w Dobie miała do mnie żal, że dałem jej dziesięć groszy w miedzianych monetach. Więc kiedy wreszcie w Kamionkach wydawało się, że burza nas wreszcie zaatakuje, postanowiliśmy skrócić te męki i znaleźć nocleg pod dachem.
Pierwsze agro było pełne. W drugim, gdy zadzwoniłem do drzwi, najpierw usłyszałem przez okno „kurwa mać”, a potem otworzył pan ubrany w koszulkę i majtki, „przepraszam, zasnęło mi się”. Nie wzbudził w nas zaufania, więc udaliśmy się do trzeciego miejsca i tam już zostaliśmy. Poniemieckie zapewne gospodarstwo – nie trafiliśmy co prawda na salony, ale przerobiony na spalnię strych nad całym budynkiem - z łazienką, toaletą, dużym stołem, czajnikiem, kuchennymi utensyliami, oknami dachowymi i mnóstwem łóżek – okazał się tym, czego potrzebowaliśmy. Remik poszedł się myć, a ja bachnąłem się na jednym z łóżek i słodko odpłynąłem nasłuchując ptasio-ludzko-zwierzęcogospodarskich odgłosów. Byłem zadowolony, mimo że burza, pokropiwszy jeno, odeszła, a wioska była zwyczajna, nawet bez jeziora.
Potem moja kolej pod prysznicem, liczne herbatki, wędzona sielawka ze Sztynortu na kolację, leniwa konwersacja. W pewnym momencie zaszedł gospodarz, zaproponował sielawki smażone, które też zjedliśmy ze smakiem. Zwłaszcza ja – nawet jedną mi Remik odstąpił. Wiedziałem, że wypadałoby odnieść na dół talerzyki, ale też zdawałem sobie sprawę, że zakończy się to dłuższą posiadówą, której dźwięki docierały na nasz stryszek, a na to nie czułem się na siłach. Pogadaliśmy więc jeszcze trochę z Remikiem i poszliśmy spać. Początkowo bzyczenie licznych komarów uniemożliwiało mi zaśnięcie, ale wreszcie odpłynąłem. I wcale nie zostałem jakoś szczególnie pokąsany.
MiętusSzóstego dnia rano zbieraliśmy się leniwie. Już przy zapakowanych rowerach pogadaliśmy z gospodarzem, który nie szczędził ostrych słów, by wyrazić złość na harvesterowe wycinki w okolicznych lasach. Pogoda był bezbłędna, więc po chwili już sobie po prostu jechaliśmy na południe. Najpierw żwirówkami do Bogacka, potem drogami asfaltowymi. Sterławki Małe, gdzie obejrzeliśmy przystanek kolejowy i przejeżdżający szynobus, Sterławki Wielkie ze sklepem (śniadanie na zarośniętych schodkach pawilonu), Głąbowo i wreszcie zjechaliśmy do miasteczka Ryn.
(zdjęcie z okolic Bogacka - o ile mnie pamięć nie myli)
Cóż, miłe krzyżackie miasteczko. I chyba mało w Polsce miast z trzyliterowymi nazwami. Oprócz sklepu obejrzeliśmy holtelozamek (ale tylko z zewnątrz), a nawet zwiedziliśmy miejskie „bulwary” nad Jeziorem Ryńskim, gdzie rozpoczynała się jakaś zakrojona na szeroką skalę impreza. Jak na mój gust robiło się jednak zbyt gorąco - słonko odbierało mi siły i zaczynałem realizować politykę uników.
Następnym punktem naszej podróży na południe były Mikołajki. Hoho! W dodatku spędziliśmy tam sporo czasu. Remik rozglądał się za upominkiem dla żony, ja – czekając nań – za dziewczętami. Kupiliśmy też brakującą mapę oraz poinformowaliśmy się turystycznie w odpowiednim punkcie. Najcenniejsza z mojego punktu widzenia informacja dotyczyła miejsca, gdzie można zjeść świeżą rybę. Warto było zadać sobie trochę trudu żeby tam dotrzeć, bo miętus, jakiego wybrałem, był doskonały. Ha, wręcz zwyciężył w swej kategorii cały wyjazd! Potem jeszcze jakaś potrzebna/niepotrzebna rundka po mieście, kawa w kawiarni i wreszcie opuściliśmy ten chyba najsławniejszy na całych Mazurach kurort.
Dość prędko zdecydowaliśmy się na biegnącą wprost na południe, w kierunku Iznoty, leśną drogę. Akurat w tym momencie była zamknięta dla ruchu, bo trwają na niej prace – pewnie położą asfalt – ale założyliśmy optymistycznie, że rowery przejadą. Tak zresztą się stało – jechało się bardzo wygodnie, dzień się chylił, a Puszcza Piska ogarniała nas leśnymi aurami i zapachami. Zwłaszcza, że ze względu na zamknięcie nikt tamtędy nie jechał. Dopiero gdzieś w ¾ dostrzegliśmy nadjeżdżających z przeciwka rowerzystów w profesjonalnych strojach i kaskach. Droga miała z osiem metrów szerokości, więc nie pomyślałem, że to, że jadę lewą stroną, może być jakimkolwiek problemem. Z błogiej nieświadomości wyrwał mnie wnerwiony głos: „Którą stroną jedziesz? Dziecko mi stresujesz!”
Co mogłem powiedzieć? Nic nie powiedziałem, ale sam się trochę zestresowałem.
Za Iznotą nasza dróżka zbliżyła się do brzegu jeziora Bełdany, będącego odnogą Śniardw. I tam zaczęliśmy rozglądać się za jakimś polem namiotowym. Wybraliśmy na chybił-trafił Port Gąsior i było tak sobie. Dziwnie czuliśmy się wśród wodniaków i ich wypasionych łodzi. Ale była dostępna łazienka i płaściuteńki trawnik dla namiotu. O zmroku szturm przypuściły komary, jednak prędko odpuściły. A Remik, wiedząc już, że w namiocie śpi krótko, postanowił ułatwić mi dłuższy sen i chyba poszedł gdzieś na spacer. Nie wiem, bo zasnąłem. A rano, faktycznie, chyba nawet ja obudziłem się wcześniej.
LinNiedziela też wstała ładna. Nie zwlekaliśmy z opuszczeniem Gąsiora, zwłaszcza, że słoneczko prażyło od samego rana, dzięki czemu jednak namiot schnął w oczach. Tyle, że zaczekaliśmy na człowieka nazywanego Bosmanem, żeby uiścić opłatę, a potem już w drogę.
Do Rucianego dojechaliśmy akurat na mszę – zresztą zgodnie z planem i internetem. Uśmiechnęliśmy się, że plebania z kościołem stanowią jedno. Ten motyw zresztą przewinął się w kazaniu, które było najlepszym kazaniem jakie słyszałem od bardzo dawna. Nie będę tu streszczał całego, ale ksiądz kaznodzieja dzielił się, między innymi, swoim doświadczeniem ze specjalnych rekolekcji u kamedułów pod Krakowem – mówił o godzince medytacji, jaka trafiła mu się, gdy zawiesił się w realizacji ambitnego harmonogramu modlitw w tamtejszym kościele. „Musiałem jechać po to aż tam? Przecież tu nawet w piżamie mogę przyjść!”
Po kościele jakoś nie mogliśmy wyjechać z tego miasteczka. Najpierw kręciliśmy się w ramach rekonesansu. Potem zatrzymaliśmy się w jakiejś przewiewnej grilloaltanie przy restauracji nad jeziorem, gdzie chłodziliśmy się, planowaliśmy, komunikowaliśmy ze światem, a obok pani karmiła swego babasa. Kiedy wreszcie znaleźliśmy miejsce na obiad, cała sprawa rozciągnęła się niemiłosiernie. Czekanie i czekanie. Linek jednak - choć już z tym typowym knajpianym odcieniem smażenia w smaku - był w porządku. Bardzo podobny do karpia. Niemniej w dalszą drogę ruszyliśmy pewnie dopiero koło czternastej.
A tu już w perspektywie pojawił się koniec wyprawy. Wiedzieliśmy, że trzeba dojechać następnego dnia do Giżycka, bo pociąg bezpośredni do Krakowa (Płaszowa w dodatku). I że czym dalej zajedziemy w to niedzielne popołudnie, tym lepiej. I że Śniardwy do objechania, czyli nie w kij dmuchał.
Z Rucianego ruszyliśmy więc na północny wschód, by przez Wejsuny dobić do brzegu wielkiego jeziora w miejscu zwanym Niedźwiedzim Rogiem. Tam trochę pogapiliśmy się na wody, szuwary, żaglówki i wyspy. Potem zwróciliśmy się na południowy wschód – wciąż lasami, na Karwik. Na chwilę musieliśmy złapać się drogi głównej – a ruch ze względu na porę dnia i tygodnia był niemały - ale zaraz znów odbiliśmy ku jezioru, żwirówkami. I tak sobie – już mniej więcej ku północy – jechaliśmy. Zdory, Kwik - trans kręcenia pedałami, rozglądania się po polach, lasach, pustkach i w lewo bo tam znów jezioro, i znów, i żagielek, o. W Nowych Gutach wakacje w pełni, brzeg Śniardw zagospodarowany, ale nie zatrzymujemy się, jedziemy. Dopiero na wysokości Orzysza znów wskakujemy na główniejszą drogę - skręcamy na zachód, między dwa jeziora, na Okartowo, ale na sekundę jedno, za chwilę znów odbijamy w drogę polną, która zmienia się w leśną, góra – dół, góra – dół, którą mapa nazywa Szlakiem Jezior Rynnowych. Upewnialiśmy się zresztą w Wężewie czy to ta droga. Zahaczyłem panią, a zaraz pojawiło się dwóch pomocnych mężczyzn, i tak staliśmy chwilę nad moją mapą – panów miałem nad ramionami po obu stronach i każdy zalatywał innym alkoholem. Ale ich wskazówki, choć może niezbyt precyzyjne, to jednak rozwiały nasze wątpliwości.
Jechaliśmy lasami, wzdłuż jeziora Tyrkło. Muszę wyznać, że ogromnie mi się tam podobało! Może dlatego, że tam jest trochę jak w górach? Gdzieś zniknęły miejscowości, a to jezioro w dole po prawej wyglądało niezwykle urokliwie. Na północnym krańcu Tyrkła jest harcerskie obozowisko i przyznam, że to było miejsce, gdzie najchętniej rozbił bym namiot. Widok w dół, na południe to spowodował: zielenie, wielkie sosny, oświetlone miodowozłotymi promieniami wieczornego słońca i ciemna połyskująca toń w tle. Ach. Ale pojechaliśmy dalej na Północ, bo w Cierzpiętach – na południowym krańcu jeziora Buwełno też miało być miejsce biwakowe.
Dojechawszy do miejscowości, skierowaliśmy się – według mapy – tam gdzie miało się ono znajdować. Zjeżdżaliśmy stromo w dół, ledwo-ledwo się tocząc po kocich łbach. Już wtedy nie wyglądało to dobrze. Znaleźliśmy się nad jeziorem i ani śladu: ni kempingu, ni pola, ni placu – jeno brzeg, droga, ogrodzenia i stromości dookoła. Choć miejsce urokliwe. Remik próbował zagadać jakiegoś pana, ale zniechęcił się, bo pan ten sprawiał wrażenie niesłyszącego. Na jednej z dróg zamajaczyli jednak jacyś państwo, gdy znaleźli się bliżej okazali się naszym wybawieniem.
Po pierwsze: strasznie miło się z nimi rozmawiało. Po drugie: od razu poczuliśmy, że nie zostawią nas w potrzebie. No i po trzecie: faktycznie znaleźli nam miejsce, którego nigdy sami byśmy nie wybrali, ale sprawdziło się doskonale. I było blisko! Ot, kawałek trawnika między zarośniętą skarpą, polną dróżką, a bramą jakiegoś domostwa, którym mieliśmy się nie przejmować. Państwo zniknęli, Remik zbiegł nad jezioro, żeby się umyć, a ja zająłem się rozbijaniem namiotu. Wtedy przy wspomnianej bramie pojawił się człowiek. Ukłoniłem się, a następnie podszedłem, przepraszając, że tak tu się rozbijamy, ale że tylko noc i znikniemy. Pan nie miał z tym żadnego problemu, wręcz proponował łazienkę czy herbatę, a nawet chciał mi pokazać swojego nowego mercedesa, ale na aż taką zażyłość nie było czasu ani ochoty. Za chwilę sam zbiegłem nad jezioro – możliwe, że była to najmilsza kąpiel wyjazdu – a potem już zajęliśmy się gotowaniem. Rano w którymś sklepie nie było chleba, więc na wszelki wypadek kupiliśmy makaron i sos do spagetti w słoiku i taką mieliśmy kolację. Ale tym razem atak komarów był już zmasowany, więc makaron wciągaliśmy już w namiocie.
W sumie nie myśleliśmy o tym, że tego dnia znów pękło 70 kilometrów - i to w jedno popołudnie.
Co jakiś czas z tego najbliższego domostwa dochodziły odgłosy pracy szlifierki. Jakby ktoś szykował siekierę albo zaostrzał stalowe pręty. Wyobrażaliśmy sobie sympatycznego właściciela mercedesa przy tej czynności… Ale rano obudziliśmy się żywi.
SandaczPoniedziałek był już dniem powrotu, ale zaczął się jeszcze bardzo przyjemnie. Miła, żwirowa droga z widokiem na jezioro prowadziła nas wśród drzew do Marcinowej Woli. Szczerze mówiąc poczułem się wtedy jakby wyprawa właśnie zaczynała się na dobre – pojawił się taki rodzaj wędrownego transu. Ale to może właśnie przez to, że koniec był bliski?
Ostatnia oranżada przy sklepie w Marcinowej Woli miała coś symbolicznego. Wszak właściciel wieszczył rychły koniec wszystkich wiejskich sklepów na Mazurach. Las odrośnie wszędzie i przyjdzie więcej niedźwiedzi z Litwy. Krokodyl z Rzymu poda sobie ogon z warszawskim pytonem tygrysim. W kwaterze Himmlera w Pozezdrzu nocą ktoś zapali pochodnie. Przecież nad Śniarwami już widuje się Jeźdźców Moralnej Apokalipsy.
Nie nie, to takie żarty. Tak naprawdę, to muszę podkreślić, że wyprawa była bardzo, bardzo dobra. Jak to od zawsze mawia Remik „się człowiek dotlenił”, hehe. Przemieszczenie swojego ciała przez te wszystkie drogi, puszcze, łąki, pola lasy, wdychanie zapachów, mgieł, aromatów, nasączanie skóry i włosów wodą z jezior, dymem, słońcem, pyłkami, potem i kurzem, słuchanie owadów, krzyków żurawi, klekotów bocianich, świergotów, trzasków, chlupotanie, smyrgania w trawie, cykania, dostrzeganie lisów, czapli, padalców, drapieżnych ptaków, potężnych drzew w puszczach, lasach, także w rzędach wzdłuż dróg, spotykanie ludzi, jakby spowolnionych, ale niezmiennie przyjaznych i miłych, nacieranie palców tłuszczem smażonej rybki, wgniatanie igliwia w łokcie, gapienie się na gospodarstwa, zabudowania, różne ślady przeszłości, kamienne stodoły, wymyślanie głupich rymów i przerabianie piosenek i tak dalej i tak dalej, to tylko jeden z aspektów. Jest jeszcze taki, że w mojej świadomości Mazury przedstawiały się nieco inaczej – dużo płycej - nie byłem do końca pewien jak tam będzie. A wydaje mi się, że tego typu turystyka odsłania jednak jakieś charakterystyczne cechy regionu – coś co łapie się całym sobą, czego nie przeczyta się w przewodniku (choć oczywiście można się na przykład rozegzaltować i pomylić). Byłem drugi raz – pierwszy raz rodzinnie w 1986 podróżowaliśmy syrenką z przyczepką, którą rozkładało się w duży namiot – i myślę, że chciałbym więcej. Po tej wyprawie mam nawet jakieś pomysły na zaś. Szkoda tylko, że tak często w miejscach, gdzie aż chciałoby się się rozbić namiocik, sterczą tablice z napisem "zakaz wstępu! własność prywatna". To dlatego tak często cytowałem Proudhona, la propriété, c’est le vol!
A, bo jeszcze nie dojechaliśmy do końca
. To krótko: ostatnim leniwym momentem wyprawy był postój w barze przydrożnym (kawa plus toaleta) - na zewnątrz pod daszkiem. Potem już ścigaliśmy się z tirami do samego Giżycka. Trasa ładna, ale warunki jazdy trudne, tak że chętnie przerzuciliśmy się wreszcie na ścieżki rowerowe. Dojeżdżamy do torów, a tu zapory opadają. Więc czekamy, patrzymy w lewo, na wprost, patrzymy w prawo. Znów w lewo. O! Parowóz jedzie! A to ci niespodzianka! Nadciągnął, ciągnąc wagony, przejechał posapując dostojnie przed naszymi nosami. Aż, przyznaję, poczułem wzruszenie. Super akcent na koniec wyprawy, jak tajemniczy uśmiech!
Potem stacja, bilety, rundka, bar, ostatnia rybka, wsiadanie, 8 godzin, Płaszów, jazda do Remika, pizza, sen, lekka migrena, opóźniony pociąg do Tarnowa, czekający cierpliwie regio do Sącza, szybka przesiadka i ostatnie kilkanaście kilometrów do domu. Między Suwałkami i Giżyckiem nazbierało się ich około 350.
Wyprawy są najlepsze
.
Uff....