Koncertowo nawiązuję do takich bywalców, jak monika, arasek i Crazy. Jeśli o czymś nie zapomniałem, to było tak:
21.04 - Tomasz Budzyński & co (OKO) choć na sali tylko przez pierwsze 3 lub 4 kawałki, potem z dziećmi na korytarzu za zamkniętymi drzwiami, gdzie nie trzeba było być Maqiem, żeby uznać dźwięk za niesatysfakcjonujący
9.09 - Arka Noego (Park Fontann)
23.09 - znów Arka Noego (Plac Piłsudskiego), tym razem tylko końcówka
4.11 - 2tm2,3 (Stodoła)
Czyli dwa koncerty w całości, z czego tylko jeden dla własnej przyjemności. No i ten właśnie okazał się najlepszy
Natomiast tegorocznych płyt to żem się nasłuchał, że hoho! Będzie chyba z 7, co może jest nawet moją życiówką. Też mogę sobie słuchać w pracy (i słucham prawie wyłącznie tam, ale po jednym nieuważnym przesłuchaniu to ja nawet nie jestem w stanie ze 100% pewnością powiedzieć, że coś jest do dupy, więc i tak nie wiem, w jaki sposób Petowi udało się "poznać" płyt 150). Zatem Kilka słów o tych kilku. Kolejność losowa.
Mastodon, "Emperor of Sand"
Po zespole, który stworzył jeden z najbardziej przeze mnie cenionych albumów tego wieku, teoretycznie powinienem oczekiwać dużo więcej, ale ponieważ od czasu Leviathana jakość ich wydawnictw w funkcji czasu jest funkcją monotoniczną, niestety w tym niebudzącym wielkich nadziei na przyszłość wariancie (trend zatrzymany dopiero na Once More..., ale to pewnie też tylko dlatego, że gorzej niż na Hunterze już się nie dało), więc nie spodziewałem się niczego. Tymczasem okazało się, że panowie nagrali całkiem przyzwoitą płytkę, utrzymaną w klimacie poprzedniczki, ale dającej większą przyjemność ze słuchania. Nadal nie udało się niestety powstrzymać perkusisty przed śpiewem (choćby Show Yourself), którym spokojnie mógłby zasilić takich tuzów jak, dajmy na to, Papa Dance, ale instrumentalnie dzieje się tu sporo dobrego. Kto wie, może to najlepsza rzecz, jaką Mastodon zrobił od Blood Mountain?
Była jeszcze EPka "Cold Dark Place", ale posłuchałem jej raz i wystarczyło.
Amplifier, "Trippin' With Dr. Faustus"
Hej, pamiętacie jak potrafiliśmy ładnie przywalić na Insiderze, czy przede wszystkim Octopusie? Nadal tak potrafimy! - zdają się wołać autorzy tej płyty jej pierwszymi dźwiękami, by po chwili dodać
ale nam się nie chce. Zespół, jako mieszający w z grubsza tym samym kociołku, co końcowy Porcupine, nawet na najlepszych z mojego punktu widzenia płytach osuwał się chwilami poniżej progu słuchalności (przy czym, grając muzykę mniej napuszoną, wpadał wówczas nie tyle w śmiertelną nudę, co w jakiś rodzaj britpopu), ponownie nie dobrał składników tak, bym mógł z czystym sumieniem powiedzieć, że płyta mi się podoba. Dwa pierwsze kawałki dają nadzieję, że będzie inaczej, ale potem wraca znana z poprzednich albumów nijakość. Choć, jak w przypadku Mastodona, wyczuwam zwyżkę formy, to jednak od świetnego Octopusa dzieli Doktora długość siedmiu macek.
Queens of the Stone Age, "Villains"
Kolejny zespół, który niczym mnie nie zaskoczył. Od czasu porzucenia Kyussa, Homme pozostaje dla mnie mistrzem tworzenia na różne sposoby muzyki nieciekawej i tym wydawnictwem pozostał wierny swojej misji. Zatrudnił jakiegoś znanego pana od popu, żeby było inaczej, i jest inaczej, a przy tym wciąż tak samo - nudno. Słuchając, czy jeszcze bardziej oglądając, "The Way You Used To Do" odnoszę wrażenie, że gdyby zatrudnili CeZika, zrobiłby to lepiej i taniej, nie angażując do tego panów z zespołu.
Jacaszek & Budzyński, "Legenda"
Pisałem już w stosownym wątku, że to oferta nie dla mnie. Nie posłuchałem od tego czasu drugi raz, więc nie wiem, czy się coś w tym względzie zmieniło, ale szczerze wątpię. Za mało tu czadu pierwowzoru, który, jak miałem nadzieję, przełoży się na coś bardziej w klimacie Armaty czy Potopu z Rimbaud.
The Soundrops, "Love Love"
To też nie jest oferta skierowana do mnie, poznańscy muzycy prezentują bowiem gatunek nie mieszczący się w polu moich codziennych zainteresowań (choć na etapie przedpremierowym sugerowali skręt w kierunku disco polo i, muszę przyznać, anonsowany takim porównaniem kawałek jest moim nr 1 na płycie), ale - jak to już nie raz w ich dyskografii miało miejsce - kilka kawałków naprawdę mi się spodobało i zdarzało mi się je nucić / podśpiewywać.
Zespół, znany przecież z tego, że nie pisze do szuflady, a jeśli nawet, to szufladę ową wrzuca do sieci, wydał w tym roku drugą płytę, zatytuowaną dla odmiany "Love Love 2", ale przyznam ze wstydem, że posłuchałem raz, jakoś tym razem nie zażarło i już nie wróciłem. Ale nie zamykam tych drzwi.
Spirit of 84, "Roszczeniowe Juwenalia"
I kolejna rzecz, która nie mieści się na moim wąskim poletku, ale która bezwzględnie najbardziej mi z nich pasuje. Sporo napisałem o płycie na świeżo w stosownym wątku, więc już nie będę się rozwodził. Teraz napiszę tyle, że po "Klatce" wiedziałem już, że zespół zmierza w kierunku łatwiej przyswajalnego dla mnie brzmienia, więc nie było już tego zaskoczenia, jakie stało się moim udziałem przy słuchaniu poprzedniczki, ale lubię Juwenalia i czasem do nich wracam.
Voo Voo, "7"
Eee, yyy, eee... Posłuchałem, bo dużo tu na UT dobry słów pod adresem tej płyty padło i chciałem zobaczyć, co to. No i nie, dziękuję, postoję.
Steven Wilson, "To The Bone"
O ile Porcupine Tree często popada w nudę, to jednak zdarzają się chwile dobre, gdzieś tam w początkach wieku nawet bardzo dobre. Wilson wraz z tamtym zespołem pozbył się tych chwil. Została nuda.