Od mojego ostatniego wpisu w tym wątku minęły dwa lata, więc najwyższa pora, żeby dokończyć temat. Rozgrzebałem go w czasie mistrzostw świata w kulkę kopaną w 2006 – teraz za pasem mamy Euro 2008, więc klamra czasowa, można powiedzieć, idealna. Do dzieła zatem.
A Kiss in the Dreamhouse (1982)
* * * * 1/2
Na tym albumie zespół określił swój styl, któremu pozostanie wierny przez najbliższe lata. Mówiąc najogólniej zespół utemperował nieco swoje surowe, mroczne brzmienie (z klimatami "The Scream" czy "Join Hands" możemy się niestety pożegnać), a jednocześnie dodał do tej mikstury nieco pop-u, żeby nieco uatrakcyjnić utwory (ale na szczęście nie ma to nic wspólnego z kaleidoscopowymi koszmarkami). Efekt końcowy jest całkiem ciekawy - otrzymujemy muzykę klimatyczną, nieco mroczną, nie pozbawioną psychodeliczno-transowej aury, ale jednocześnie posiadającą niezły ładunek przebojowości (na czele z takimi hitami jak "Cascade", "She's a Carnival" czy "Melt!"). Jedyna sprawa nad którą by można nieco pokręcić nosem, to brzmienie tej płyty. Niestety słychać, że nie wytrzymało próby czasu – zestarzało się solidnie i wali po uszach klasyczną "osiemdziesioną" ze wszystkimi, związanymi z tym konsekwencjami... chociaż dla niektórych to niekoniecznie musi być wada
Nocturne (1983)
* * * *
Pierwsza oficjalna koncertówka. Oryginalnie ukazała się na dwóch płytach winylowych, co wskazuje na to, że repertuar jest bogaty. I owszem, ale ja i tak trochę bym powybrzydzał nad doborem utworów. Wyraźnie widać, że zespół w tym czasie próbował się chyba "odciąć" od swoich punkowych korzeni i zrezygnował w związku z tym z tych nieco ostrzejszych i surowszych kawałków. Nie oznacza to jednak, ze te numery, które się tu znalazł są złe. Nic z tych rzeczy. Można wręcz powiedzieć, biorąc pod uwagę świetną jakość nagrań, że ta płyta całkiem nieźle sprawdza się jako "best of..." zespołu.
Hyaena (1984)
* * * 1/2
Nie spodziewajmy się rewolucji. "Hyaena" to kontynuacja stylu z "Kiss in the Dreamhouse". Znowu otrzymujemy psychodeliczno-mroczne granie, zainfekowane popem. Płyta jest dość równa i nie ma tu jakiś zdecydowanie wybijających się ponad przeciętną hiciorów. Jedyne co mogę o niej powiedzieć, to to, że jeśli ktoś nigdy wcześniej nie słyszał Siouxsie and the Banshees, a jego pierwszym kontaktem z kapelą będzie akurat ta płyta, to nie powinien się zniechęcić... chociaż może też trafić na lepsze albumy
Tinderbox (1986)
* * * 3/4
Brak zmian. Powtórka patentów z poprzednich albumów. Jeżeli ktoś by mnie postawił pod murem i kazał wskazać jakieś charakterystyczne wyróżniki, to zwróciłbym uwagę na brzmienie, które się nieco "unowocześniło". Dzięki temu muzyka stała się nieco bardziej "klimatyczna" i tajemnicza. Niestety zabieg ten nie ratuje całkiem sytuacji i trudno nie poczuć symptomów znużenia słuchając tej płyty. Przywilej na nagrywanie w kółko tego samego jest/był zarezerwowany jedynie dla trójki Ramones / AC/DC / Motorhead, czyli dla kapel, które grały zdecydowanie ostrzej, motoryczniej i przede wszystkim osadzały swoją muzykę na rock'n'rollu. W przypadku SatB, które operowało głownie klimatem ten patent na dłuższą metę po prostu się nie sprawdza i prowadzi do monotonii.
Through the Looking Glass (1987)
* * * 1/2
Oho! Jest urozmaicenie! Co prawda może nie do końca takie jakiego byśmy sobie w pełni życzyli, ale zawsze to już coś. Rzecz polega na tym, że na "Through the Looking Glass" zespół wykonuje same cudze kompozycje. Otrzymujemy tu siouxsiowe wersje utworów Sparks, Kraftwerk, Julie Driscoll, Billie Holiday, John Cale, The Doors, Roxy Music, Television i Iggy Pop (oczywiście nieśmiertelny "Pasażer"). Zuźka ze Strzygami ciekawie aranżują, każdy z wziętych na warsztat utworów na swoje kopyto, co ostatecznie daje niezły efekt. W sumie ciekawostka, ale całkiem miła dla ucha.
Peepshow (1988)
* * * *
Na szczęście przy okazji nagrywania tej płyty zespół doszedł do słusznego ze wszech miar wniosku, że dalsze powielanie pomysłów z "Kiss..."/"Hyaena"/"Tinderbox" może się zakończyć całkowitą porażką (zarówno artystyczną, jak i komercyjną). W związku z tym zdecydowano się dokonać zasadniczych zmian. Postawiono na przebojowość. Pomysł może niezbyt ambitny, ale z pewnością całkiem sprawnie zrealizowany. Zrezygnowano prawie całkiem z "gotyckiej" otoczki (jeśli już się pojawia, to w jakiś śladowych ilościach), a zamiast tego postawiono na "pop", który do tej pory stanowił raczej tylko jeden z elementów koktajlu, który serwował nam zespół. Na całe szczęście nie było to krok w styli Iggy Popa, czyli pójście na łatwiznę i nagranie jakiś koszmarów ku uciesze gawiedzi. To co znalazło się na tej płycie można by nazwać "awangardowym popem", lub (może nieco pretensjonalnie) "popem ambitnym". Już otwierający płytę numer "Peek-a-Boo" (który notabene stał się chyba największym sukcesem komercyjnym grupy), wskazuje dobrze drogę jaką obrał zespół. Punkowy, którzy cenili pierwsze płyty i goci, których jarał najbardziej środkowy okres twórczości zespołu, mogą się czuć nieco zawiedzeni takim obrotem spraw, ale ja osobiście uważam, że to granie jest całkiem niezłe.
Superstition (1991)
* * * 1/2
Skoro pomysł wypalił, to go powtórzmy! Po raz kolejny zespół uznał słuszność tej maksymy. Od czasu wydania "Peepshow" minęły co prawda trzy lata, w ciągu których takie granie przestało być traktowane jako "awangardowy pop", a stało się po prostu "popem". Nie przeszkodziło to jednak zespołowi nagrać całkiem przyzwoitej, oryginalnej płyty. Pomimo "refleksyjnej" okładki, album rozpoczyna się od beztroskiego, bezpretensjonalnego "Kiss Them for Me" ( kolejnego "komercyjnego" hitu), który nadaje ton całej płycie. Zawsze kiedy słucham tego kawałka, to nachodzi mnie refleksja, ze gdyby każdy popowy numer była taki sympatyczny, a jednocześnie ujmujący jak ten, to ja byłbym wielkim fanem popu.
Twice Upon a Time: The Singles (1992)
* * * *
Od czasu wydania ostatniej singlowej składanki minęło ponad dziesięć lat, najwyższa więc była pora, aby uraczyć słuchaczy, utworami z małych płytek, zebranymi na jednej większej. Przypominam, że w przypadku części pierwszej warto było sięgnąć po nią WZRAZ z regularnymi płytami ze względu na utwory, które pojawiły się tylko na singlach i nigdy nie były dostępne na dużych płytach (tzn. na pierwszych edycjach, bo później ukazały się remasterowane wydania poszerzone o numery singlowe). Sytuacja z "Twice Upon a Time" ma się tak, że dotyczy ona okresu, podczas którego zespołowi trafiały się już dłużyzny i powtórzenia, dlatego dla przeciętnego słuchacza (tzn. kogoś, kto nie jest fanatycznym wielbicielem Zuźki) ta składanka w pełni powinna zaspokoić głód wiedzy na temat dokonań zespołu w drugim okresie jego działalności. Tym bardziej, że zebranie na jednym krążku najlepszych utworów z tego czasu, dało w efekcie naprawdę dobrą płytę.
The Rapture (1995)
* * 1/2
Największą wadą tej płyty jest to, że znowu możemy się poczuć znudzeni. Niby od strony aranżacyjnej i realizacyjnej wszystko jest zrobione bez zarzutu i na wysoki połysk, ale co z tego skoro znowu nie otrzymujemy niczego nowego. Czuć wyraźnie, że tym razem "popowe" oblicze zespołu wyeksploatowało się do cna. Kompozycje są bezpłciowe i pozbawione przebojowości znanej z poprzednich płyt. Prawdę powiedziawszy nie znajdujemy tu ani jednego kawałka spełniającego wymogi przeboju. Nie najlepiej świadczy to o zespole, który zdecydował się grać pop. Jasnym jak słońce stało się, że grupa ma już niewiele więcej do powiedzenia. Wszyscy członkowie zespołu skupili się na solowych projektach i rok po wydaniu tej płyty ogłoszono, że Siouxsie and the Banshees przestało istnieć.
The Seven Year Itch Live (2003)
* * * *
Od rozwiązania zespołu minęło siedem lat, gdy ni z tego, ni z owego gruchnęła wieść, że Siouxsie and the Banshees powraca do grona żywych... co prawda mowa była tylko o kilku występach, ale fani tak byli zachwyceni. "The Selen Year Itch" jest rejestracją jednego z koncertów tej trasy, który odbył się w Londynie. Trudno uniknąć porównań z "Nocturne". Łatwo zauważyć, że w porównaniu z tamtym występem zespół radzi sobie trochę nieporadnie (słychać np., że Siouxsie ma już swoje lata, głos nie ten i fałsze się czasami zdarzają), ale trudno się dziwić. Wtedy zespół był u szczytu popularności, rozgrzany niezliczona ilością granych koncertów – teraz to powrót po latach, do starych klimatów. Biorąc to pod uwagę, trzeba przyznać, że jest całkiem nieźle. Należy też zauważyć, że obie koncertówki bardzo ciekawie uzupełniają się pod względem repertuarowym. Na "Nocturne" mieliśy do czynienia z "gotyckim" obliczem zespołu, natomiast "Seven Year..." to z kolei punk rock pełną gębą. Otrzymujemy mnóstwo utworów z "The Scream", ale przede wszystkim koncertowe wykonanie "Icon"! Nie wiem jak dla państwa, ale dla mnie jest to wystarczający powód, aby zachwycić się tą płytą.
Zdrówka życzę