antiwitek pisze:
Słuchałem też wcześniej High Proof, bo nigdy się do tego albumu nie przekonałem. Przeszkadzają mi te sepulturowo-soulfajowe rzeczy po prostu - psują zabawę. Są tam pewnie fajne rzeczy, ale nie umiem ich dostrzec... Może ktoś mi pomoże?
na szczęście nie znam ani Sepultury
Ruc ani Soulflaja, więc mogę słuchać
Hajpruwa letkim okiem dyletanta - i co? - nie mam jej dosyć
cała płyta na jednym gitarowym patencie? hę? strasznie niesprawiedliwa opinia, albo strasznie pobieżna - owszem, cały album jest bardzo jednolity brzmieniowo (mówię o wersji podstawowej, bez bonusów wliczając w nie nawet Proud Mary), ale dla mnie to jest jej plus, bo mogę sobie to rozumieć jako "ukryty concept-album" (jakiego bym sobie zresztą bardzo życzył) z jednorodną powłoką zapraszającą, żeby się w nią wgryźć (napisałbym: "jak w karton najlepszego mleka"
ale nie lubię)
owszem, myślałem, że Rattlesnake Blues i początek Human Bazooka są oparte na tym samym riffie i wydawało mi się, że to w ogóle genialny pomysł, że następny numer startuje (z wyciszenia) niejako jak repryza poprzedniego, ale potem okazało się, że są tylko bardzo podobne - jako się rzekło, absolutnie mi to nie przeszkadza, bo w obu przypadkach te drajwy (w pierwszym grane "na jeden", w drugim "na i") prędzej czy później są kontrowane przez różne zatrzymania (za którymi Ty, Witt , jak pamiętam nie przepadasz, vide dwa najlepsze numery na
Toni ), od subtelnych zawirowań z rytmem, po wielkiej urody stop-starty (w Rattlesnake'u wypełnione jakimś dziwnym klawiszem, w Bazooce służące po prostu za refren)
już w tych dwóch pierwszych numerach zwraca też uwagę świetny wokal Tytusa, swobodnie poruszający się i w pionie (w sensie "skali") i w poziomie (w sensie "dynamice"), jest też świetnie zmiksowany i generalnie dorzuca do poczynań Acid na tej płycie dużo "muzykalności" (która na innych - o wiele mniej przeze mnie cenionych płytach - realizuje się głównie w gitarach)
no i Human Bazooka kończy się przecudnej urody fragmentem na gitarę akustyczną i jak rozumiem
slide Popkorna, który zresztą był moim pierwszym zetknięciem z tym albumem, bo od niego zaczyna się dokument z ostatniej chyba trasy AD z Litzą, na który w epoce trafiłem w TVP
potem oczywiście wchodzi genialny numer tytułowy (w powyższym linku, pod koniec, bardzo dobra wersja
live), w którym znowu jest bardzo dużo klimatów zazwyczaj nie kojarzących się chyba z AD, wokal niemal śpiewny i bardzo dobrze pogłębiony delayem a w tle niepokojące ostinato, potem przerywnik jak w 2TM2,3 i znowu świetna partia slide Popkorna, choć jeszcze nie moja ulubiona na płycie, zatrzymanie i powrót do zwrotki - a, no i refreny oczywiście śpiewa Litza a w tle ma dodatkowo dalekie wokalne glissando, fajny trick, który jeszcze powróci w Blind Leadin' the Blind
następny numer What's Happenin'... wyróżnia się świetnym zdartym wokalem Tytusa i prawdziwą melodią w refrenie, ale też solówką, która w daleki sposób być może nawiązuje do dawniejszych jajcarskich klimatów - płynnie przechodzi w More Life, który znowu - po kilkunastu taktach łojenia będącego jakby kontynuacją poprzedniego numeru - zaskakuje uspokojeniem i kolejną śpiewną zwrotką (chociaż muszę tu dodać, że "inof strencz" ciągle mierzi moje anglistyczne ucho - w odróżnieniu od rattlesnake'owych "kastel" i "blusss", które mają niewątpliwie czarujący szwungst) - świetny refren, jeden z moich ulubionych momentów albumu, no a potem, gdy już wydaje się, że nic nie zaskoczy - fajna dygresja w innej tonacji, no i na koniec outro z nieco łopatologicznym, ale niewątpliwie hm dobrym przesłaniem "to fall is not to lose etc."
numer Be My Godzilla zaczyna stronę B, która na początku wydawała mi się trochę gorsza niż A, ale powoli dorownooje; rzeczony numer ma fenomenalny atak, który chyba nieco słabnie
as the zwrotka progresses, wydaje mi się, czy Ślimak rzeczywiści spuchł, (jeśli nawet, to tylko podkreśla, że mamy do czynienia z prawdziwie żywą materią) w każdym razie - tak jak nie jestem generalnie fanem Titusa jako wokalisty, to muszę przyznać, że ten numer wykrzyczał niewiarygodnie - no ale żeby się nie znudziło, mamy w refrenie (a potem też w outrze) znowu zmianę tempa i na dodatek kolejną solówkę o znamionach autoironii, jak fajnie! [pytanie do znawców AD - kto śpiewa ten refren? Ślimak?]
teraz się narażę "prawdziwym fanom AD" - bo jeśli jeszcze nie zgadliźcie, ja jestem fanem tylko tej płyty - o ile numer tytułowy wydaje mi się o niebo lepszym, ciekawszym i bardziej zróżnicowanym podejściem do fajnego, ale jak dla mnie trochę przereklamowanego Yonasha, o tyle następna w kolejce Dementia Blvd na głowę bije nudnawe United Suicide Legion, choć na pozór jest oparta na podobnych patentach. Co za numer! Riff, jak czytałem, Popkorna, ale wszystko zaczyna się poważnie kręcić gdy wchodzi głos Litzy w refrenie i WTEDY, za drugim razem, w jakichś dalekich mistycznych rejestrach z drugiego planu atakuje, jak mniemam, znowu Popkorn slide'm, najpierw dając "drugi głos" do "echo of a gunshot", a potem zostając sam z tą partią na lodzie, czy czymkolwiek zostało na świecie, bo ta niedługa partia jest dla mnie niesamowitym wytchnieniem w niełatwym wieku lat czterdziestu, jedną z niewielu solówek, na które ciągle mogę liczyć. Przepiękna rzecz! A jakby tego jeszcze było mało, po drugim refrenie, owym Popkornie i chwili masywnego łojenia, wchodzi jeszcze jedna świetna zagrywka, niespodziewany opad chyba na jakimś wysublimowanym półtonie... Gdyby nie nieco przydługa końcówka, Demetia Blvd byłaby dla mnie niezaprzeczalnie best numerem na płycie, a tak musi dzielić wpływy z tytułowym i More Life, w których jest po prostu jeszcze więcej przepysznych różnorodności na metr nutowy
a może też i z następnym? Blind Leadin' the Blind jest pierwszym z dwóch idących po sobie numerów, które pracują na wokalnym poletku Litzy - Blind jest dla mnie lepszym z tych dwóch, chyba najdziwniejszy numer na tej dziwnej płycie, wlaśnie ze względu na dziwne partie wokalne, o ile w podkładzie jest po prostu przykładna młócka prowadzona przez świetne ósemki na hi-hacie (w wersji demo ich jeszcze brakuje i cały numer nie ma sensu) z obowiązkowym zatrzymaniem, o tyle w partiach wokalnych jest bardzo niesztampowo (coś tam jest też od tyłu, zdaje się), od tradycyjnej melodii, przez szepty i dokrzykiwania, po znane z tytułowego numeru opadające glissando w tle. Mocna rzecz,choć nie przemawia za pierwszym razem.
Tu w sumie płyta by się mogla dla mnie kończyć. Finałowy Gain On Shit, choć niby przyrządzony według tego samego przepisu co reszta i nawet zagrany z jeszcze większą mocą, wydaje mi się trochę mniej
kosmiczny, za to zbyt dosłowny. A może jeszcze muszę się osłuchać. Na razie bez problemu wchodzi mi tylko refren i latające w powietrzu solówki, które nagle porywają na chwilę tę masywną budowlę z (jak rozumiem za bardzo przytłoczonej telewizorami) ziemi i przenoszą ją bliżej yyy jakichś wyrzutni rakietowych
Wgryzałem się w ten album jako w brakujące ogniwo między brzmieniami pierwszego i drugiego Tymoteusza,
Drogi i
Las Machinas, nie spodziewałem się że zostanie ze mną na dłużej, a jednak. Jak słyszałem, jest to bardziej niż inne w Acid album Litzy, no to gratulacje.
PS. Prywata: w niniejszym "teledysku" Sndrps, pod koniec wykonawca śpiewa kawałek jednego utworu z Hajprufa, uu żarcik