Sprawa chyba dojrzała, czas na odrębny wątek
.
Ale najpierw przypomnijmy stare wpisy. Niedziela, 22 września 2013:
antiwitek pisze:
Byliśmy w czwartek z Pilotem na koncercie Wovoki.
Wovoka, to taki projekt Raphaela Rogińskiego, który, zgodnie z internetowymi wizytówkami, odwołuje się do źródeł transowości.
A Rogiński - piszę, bo jeszcze kilka tygodni temu sam nic nie wiedziałem - to gitarzysta, związany ze sceną improwizatorską i poszukującą, często w odniesieniu do niego używa się określenia wirtuoz.
W Wovoce towarzyszy mu perkusista Paweł Szpura, wokalistka Mewa Chabiera i Ola Rzepka, grająca głównie na klawiszach.
Koncert był w Pięknym Psie na Bożego Ciała. Sala nie za duża i też nie zapełniona, ale z 50 - 60 osób było. Zaczęli chwilę po dwudziestej pierwszej. Przyszli, zajęli miejca, Mewa charakterystycznie przywitała ludzi, i popłynęła muzyka.
Najpierw zdziwiłem się, że grają dość konwencjonalny repertuar. Pierwszy numer lekko nawet kantrujący, potem kawałki o bluesowej proweniencji, wokalistka flirtująca z czarnym śpiewaniem. Rogińskiego słyszałem dotąd w Shofarze, który łączy chasydzką melodykę z ostrym free jazzem. Do tego te odniesienia do muzyki indian w zapowiedziach - pewnie dlatego byłem zaskoczony. Zauważyłem też, że bardzo słabo słychać klawisze.
Z drugiej strony Rogiński od razu przykuł moją uwagę. Nie nazywał bym go wirtuozem, bo to słowo kojarzy mi się z gitarzystami biegłymi w technice, a często bezdusznymi. A u niego to duch jest ważniejszy, a gra z luzem, swobodą, momentami w sposób przejmujący. No i nie jest to raczej odgrywanie, tylko właśnie granie, które odbywa się tu i teraz. Do tego bębniarz, który wygląda jakby zaraz miał zsunąć się z krzesełka, co rusz przysuwa niesforny hajhet, trze się po oku, a równocześnie jest tak czujny, tak finezyjnie i z wyrazem kładzie akcenty, że na ucho nijak nie można go podejrzewać o bycie sennym! Pojawiały się miotełki, pałeczki, że tak powiem, z pomponami, i gra czasem motoryczna, a czasem free fruwająca, synkopująca, no po prostu super. Panie występowały boso. Mewa z nienachalnym wdziękiem prezentowała się i śpiewała, sięgając co i rusz po różne tamburynki, zatapiając się w tańcu, a Rzepka malowniczo kiwała się nad klawiszem, który miał też funkcję basu, i to akurat było słychać jak należy. A w jednym z numerów przemieściła się ku perkusji i grała na dużym tomie.
Sama muzyka z czasem zaczęła ujawniać jakąś głębię i te transowe konotacje, choć nie było to forsowane nachalnie, jakoś samo rodziło się z głębi kompozycji. A przy tym była zróżnicowana. Rzeczy z amerykańskiej skarbnicy surowej, czarnej tradycji. Rozpoznałem nawet /jako jeden z ostatnich/ "I Put A Pell On You" /pozdro Azb/. I czasem przychodzili mi do głowy Doorsi, czasem Cave albo PJ Harvey, bo oni też penetrowali podobne rejony. Ale mam wrażenie, że oni eksponowali takie histeryzujące aspekty, a tu cała rzecz miała w sobie szlachetne piękno surowych krajobrazów, wielkich równin i lasów, a pośród tych pustkowi dopiero znajdował się domek, w którym mieszkała osoba, której dotyczyły opowieści. I były to opowieści o sprawach fundamentalnych, intymnych, uniwersalnych, a mimo to nie narzucały się, tylko roztaczały aurę szlachetnego ludzkiego smutku w tym chłodnym krajobrazie...
Z tego co piszę można się domyślić, że musiało mnie wziąć i odleciałem, no i nie będę się tego wypierał. Dlatego polecam Wam koncerty Wovoki. Wczoraj na przykład grali w Cisnej - to dopiero magia. Kupiłem też sobie od razu płytę, ale o niej już innym razem Smile .
Listopad 2013:
antiwitek pisze:
Nowemu zespołowi Rogińskiego patronuje
Wovoka (1856 - 1932). Indianin – chrześcijanin, który szamańskim tańcem chciał przybliżyć czas, kiedy ludzie będą żyli w pokoju, a choroby i śmierć zanikną. Pieśni zaś, które zespół Wovoka zaprezentował na swej pierwszej płycie, zostały zaczerpnięte od Blind Willie Johnsona (1897 – 1945). To bluesy, ale z ewangelicznym przesłaniem. Biblijne postacie nabierają w nich życia (John The Revelator!), a codzienne problemy oświetlane są rozważaniem Pisma. Przebogata jest ta skarbnica amerykańskiego folku. I jak by nie patrzeć łączą się w niej zgodnie tradycje afrykańskie, europejskie, amerykańskie i azjatyckie. Wszyscy tęsknią za tym samym...
Rogińskiemu w Wovoce towarzyszy Mewa Chabiera, która śpiewa, perkusista Paweł Szpura, oraz grająca na klawiszach Ola Rzepka. A na „Trees Against The Sky” pojawiają się także goście. Muzyka Wovoki może wydać się z początku dość konwencjonalna w tej swojej spokojnej blusowości, zwłaszcza jeśli ma się w pamięci koncert. Podczas słuchania mogą pojawić się też skojarzenia z The Doors, albo Nickiem Cavem, albo zaduma nad tym czy trzeba sięgać po aż tak odległe tradycje muzyczne. A jednak przy kolejnych przesłuchaniach płyta odsłania swoje głębie i surową urodę, a muzyka aż zastanawia swoją naturalnością i niewymuszonością.
W internetowych zapowiedziach podkreślano transowość tej muzyki, może trochę na wyrost. Ale jednak jest to muzyka na swój nienachalny sposób transowa. Dwa numery mamy zdecydowanie dynamiczne (drugi i przedostatni), gdzie nawet gitara jest lekko sfuzzowana, a w pierwszym z nich pojawia się saks, a nawet solo na bębnach. Ale dominują utwory spokojne, wolno bujające. A u spodu wciąż wybrzmiewa niskie dum dum centralki, albo też basowe dźwięki z klawisza. To hipnotyzuje. Śpiewa głównie Mewa – swym niskim głosem. Ale też w kilku miejscach odżywa tradycja negro spirituals, w postaci call and reponse, a Mewie odpowiada wtedy eteryczny głos Oli Bielińskiej. Robi to lekko zaświatowe wrażenie. Jakby głosowi stąd odpowiadał drugi – stamtąd. No i niezwykła gitara Rogińskiego. Sporo slajdu, bardzo urozmaicone, świetne granie. Czasem pojawiają się dziwne brzmienia przypominające jakąś kalimbę. Ogólnie rewelacja.
W tych pieśniach Blind Willie Johnsona kryje się jakaś siła. Wovoka zrobiła je tak, że udało się pokazać to tkwiące w nich światło. To niezwykle intymne historie. Jest w nich zaduma, godzenie się z wolą Boga, szukanie zaufania do Niego. Szukanie ratunku od ostatecznej rozpaczy („Lord, I just can’t keep from crying sometimes”) w Biblii („I read The Bible often, I tries to read it right”) i
chrześcijańskim życiu. Jest historia Titanika („Year of nineteen hundret and twelve, April the fourteenth day / Great Titanic struci an iceberg, pe ople had to run and pray”), jest i żegnanie się z tym światem (przy dźwiękach mooga). A wszystko takie nienachalne. Tak jak
pisałem po koncercie: ta muzyka ma swój rozległy pochmurny krajobraz, w którym prawie nie widać domu, zamieszkanego przez osobę, której dotyczą te wszystkie historie.
Podoba mi się też tytuł. Widzę te gałęzie na tle szarego nieba. Poruszający widok. Płyta w sam raz na listopad.
MAQ pisze:
Witaj!
Nie wiem czy wiesz, ale kiedy byłem dzieckiem, Indianie stali się, na całkiem długą chwilę, moimi ulubieńcami. W tym czasie dosłownie pożarłem kilka historycznych książek im poświęconych i chyba nawet zapragnąłem być wojownikiem mieszkającym w tipi!
Ten prosty, wędrowny tryb życia wydawał mi się wtedy jedyną drogą do osiągniecia pełni wolności, a przemierzanie na czarnym koniu XIX-wiecznej Ameryki, z jednoczesnym polowaniem na mityczne bizony, to wizja niemal niebiańska!
Później, jak to chyba dzieci mają w zwyczaju, odłożyłem te myśli na rzecz innych zauroczeń i temat indiański w wieku lat nastu, wydawało mi się definitywnie, zamknąłem.
No i pomyliłem się – nieoczekiwanie, na chwilę powrócili, uderzając z zupełnie innych obszarów, niż te, które jako dziecko odrobinę poznałem.
Wovoka 16.02.2014 Dragon, Poznań
Zaczęli bardzo mocno – długi, transowy i nieco psychodeliczny numer, rozwijał się tak ekscytująco, że już w pierwszej minucie przeszły mnie ciarki – dawno czegoś podobnego nie czułem.
Ten charakterystyczny, miarowo przyspieszający potok dźwięków był tak wciągający, że na chwilę straciłem swoje analityczne słuchanie i odpłynąłem.
Kiedy nieco ochłonąłem, doszedłem szybko do wniosku, że jedyną grupą, ze słyszanych przeze mnie na żywo, która czasem zapuszczała się w podobne, nastrojowo, rejony było Boogie Chilli za kadencji Andrzeja Kubiaka – działy się niekiedy takie historie w trakcie odjazdów na kanwie Hookerowego Highway 13.
Różnica jest jednak zasadnicza – u Boogie Chilli trans stanowił tylko efekt uboczny mocnego gitarowego zderzenia, osadzonego w bluesie – u Wovoki – odwrotnie.
Flow stał się głównym środkiem wyrazu, a znaczenie takich elementów, jak rock czy blues, choć miały cały czas mocną pozycję, jednak było drugoplanowe. Do tego momentu nie miałem pojęcia, jak bardzo brakowało mi żywego doświadczenia podobnych dźwięków!
Jeśli chodzi o fundamentalne skojarzenia – natychmiast rzuciło mi się do uszu dwóch gigantów – Pink Floyd z koncertowej Ummagummy oraz, przede wszystkim, duch wczesnego The Doors, którego co jakiś czas przyzywał Raphael Rogiński.
Pozwól, że na chwilę się przy nim zatrzymam – kiedy go słuchałem – jak brzmi, ile kolorów wydobywa z instrumentu, z jakim spokojem i klasą traktuje gitarę, dając każdej partii spokojnie wybrzmieć, pomyślałem, że gdyby w tym kształcie pojawił się w Stanach np. w roku ’67, to dziś miałby status Jimmiego Hendrixa!
Miks spokoju z dzikimi, pozornie niekontrolowanymi akcentami rockowymi, przeplatanymi free jazzem o narkotycznej barwie wprawiał mnie w niemałe uniesienie!
Iście NIEZIEMSKI muzyk, który posiada też, bardzo rzadką, umiejętność budowania nastroju podczas dłuższych partii solowych. W efekcie, z minuty na minutę, wkraczałem w trochę inną czasoprzestrzeń, po to, by zupełnie niespodziewanie – w jednej chwili – powrócić na ziemię.
Raphaelowi wtórował, nieprzeciętnie sprawny i muzycznie wręcz surrealistyczny, Paweł Szpura.
Niestety jego nie miałem okazji tak podziwiać, bo tomy, do spółki z werblem, brzmiały mało precyzyjnie i spora część tego zaangażowania ulatywała w powietrze. Talerze dźwięczały natomiast jak trzeba i ich współpraca z gitarowymi sprzęgami stała się moim kolejnym, sporym odkryciem podczas tego koncertu.
Żeńska część składu, choć nie tak efektowna – trzymała poziom.
Na klawiszu dominował rejestr hammondowy, czasem zmieniając się na basowy, ładnie budując tło i dając trochę przestrzeni, a niski głos Mewy Chabieri (choć nie jestem jakimś zagorzałym fanem) bojowo kontrastował z otoczeniem, czego rezultat też był niczego sobie.
Słabiej natomiast wypadły, moim zdaniem, te tradycyjne, piosenkowe fragmenty.
Nie, żeby jakoś przeszkadzały, ale były dla mnie wyłącznie chwilami oddechu, po których znów mogłem dać się porwać szaleństwom prowadzącym do innych światów.
Drugi, i ostatni mniej pozytywny, element to moja całkiem mocno zaburzona percepcja.
Chory i z poważnie zatkanym jednym uchem, nie dałem się do końca wciągnąć we wszystkie zakamarki tych przedziwnych, odsłanianych krain, w których Indianie gdy przestawali tańczyć, to siadali przy ognisku i w otoczeniu jakichś czarodziejskich oparów miewali, dość osobliwe, prorocze wizje dotyczące oblicza muzyki za 100 i więcej lat.
Dobrze, że mieli rację i dziś mogę tego posłuchać, do czego również Ciebie zachęcam!
Źródło:
https://wmigthroughthegig.wordpress.com ... nka-witko/MAQ pisze:
Wovoka 07-09-2014 Dragon, Poznań
Od ostatniego lutowego koncertu w Dragonie sporo się zmieniło.
Mogę nawet napisać, że wystąpił inny zespół – silniejszy, stojący jeszcze pewniej na własnych nogach i czujnie trzymający gardę.
Materiał zabrzmiał mocno, konsekwentnie i co dla mnie szczególnie ważne – równo. Poprzednim razem usłyszałem 3, zwalające mnie z nóg, utwory oraz kilka innych – bardziej konwencjonalnych kompozycji, które mimo że fajne powodowały pewien spadek napięcia.
Tym razem nie nic podobnego nie miało miejsca – każdy fragment czymś zaskakiwał i w pewnej chwili dostarczał tego cudownego wrażenia, obcowania z muzyką na innym, głębszym poziomie.
Kolejny plus – nagłośnienie. Wreszcie mogłem podziwiać kunszt każdego członka zespołu!
Pierwszym, który w mych uszach skorzystał na tym ułożeniu był Paweł Szpura.
Grał energicznie i w niezwykle czarny sposób. W sumie ciekawy miks – nieraz te strzały miały niewiele wspólnego z delikatnością, ale dominowała lekkość i swoboda.
Niby już to wiedziałem, ale jakże przyjemnie było sobie przypomnieć!
A teraz największe zaskoczenie i jednocześnie czas na… przeprosiny.
Zaręczam – szczere. Kiedy wspominałem wcześniejszy występ, trochę po macoszemu potraktowałem damską część składu. Już nie będę – obiecuję. Klawisze w hammondowo-manzarkowskim rejestrze przebijały się tego wieczoru bez kłopotu, a dyskretny uśmiech Oli był miłym akcentem.
Podobnie Mewa – ta trochę nieokiełznana choreografia w połączeniu z rewelacyjną dyspozycją wokalną, wbiła mnie w fotel. Sama twierdziła, że to kwestia lepszego ustawienia głosu – ja pozostanę przy swoim i powiem, że z czasem śpiewa coraz lepiej.
No i kto mógł zostać na koniec?
Mimo względnej równowagi sił, wciąż był tym który hipnotyzował mnie najmocniej.
Zanotowałem bardziej selektywne, wyraźne i odrobinę jaśniejsze niż poprzednim razem brzmienie. Solówki były bardziej zwarte, a poziom energii widocznie wzrósł!
Nic więc dziwnego, że wyszedłem przeszczęśliwy i natychmiast zacząłem rozmyślać o tym co będzie jutro…
Źródło:
https://wmigthroughthegig.wordpress.com ... pociagiem/A że ostatnio znów byłem na koncercie, w dodatku zakupiłem nową płytę "Sevastopolis"... Inni też mieli lub będą mieć kontakt z Wovoką... Więc myślę, że będzie o czym pisać .