Nie do wiary, że już piąty raz byłem na Swans… I za każdym razem ogromne wrażenie! Może tylko koncert w krakowskim Kwadracie był słabszy, ale to wyłącznie ze względu na fatalne nagłośnienie.
Tym razem było o tyle inaczej, że widziałem zespół po bardzo krótkiej przerwie. W związku z tym, chyba pierwszy raz, mniej więcej wiedziałem w którym momencie spektaklu jesteśmy i co jeszcze może się zdarzyć. Wcale nie jestem pewien czy przez to było lepiej. Wszak nieraz lepiej na suchego przestwór oceanu wpłynąć bez busoli i po prostu dać się nieść falom. Ale, że tym razem było gorzej, to też powiedzieć nie mogę.
Przy okazji koncertu w Łaźni zapomniałem napisać o jednej rzeczy. Mianowicie o tym, że ten zespół, mimo swej koncertowej ogromności - czyli ogólnej wagi, morderczej intensywności, kosmicznego rozwichrzenia, różnorodności brzmień – potrafi, kiedy chce zaskoczyć, wykonać ruch niezwykle zwinny, sprytny, albo subtelny. W Kwadracie na przykład było to półsekundowe uderzenie ciszą, kiedy wszyscy spodziewali się czegoś przeciwnego, w Łaźni zwieńczenie jednego dość monstrualnego utworu akordami tak pięknymi i jasnymi, że wycisnęły by łzy, gdyby trwały więcej niż ulotną chwilę. A w Basenie takie było, między innymi, przejście od części wprowadzającej, gongowo-talerzowo-sprzężeniowej, do muzyki opartej na konkretnym rytmie. Jak wystrzał z dubeltówki – chyba każdy podskoczył!
Tym razem stałem na wprost mikrofonu Michaela Giry, jakieś pięć metrów od niego. Doskonała miejscówka! Wszystko widziałem, a i brzmiało wszystko świetnie, selektywnie. Może tylko puzon zanikał, może te dzwony rurowe czy skrzypki (wykonane chyba z ułamanej narty
) byłoby lepiej słychać gdzieś dalej, ale tak to już jest pod sceną. Za to pedal steel gitar (pozwólcie, że nie będę używał nazwy „gitara hawajska” – wydaje mi się myląca) brzmiał dla mnie lepiej niż kiedykolwiek! Naprawdę Christoph Hahn robił robotę, chwilami niezwykle podbijał dramatyzm, a i straszył minami. Gitara Giry też był dobrze słyszalna - wprowadzała element czegoś wilgotnego i mglistego. Ludzkiego. Funkcja Normana Westberga wyklucza za to w dużym stopniu jego indywidualną ekspresję. To całkiem ciekawe, bo on często na przykład uderza struny, kiedy gitara jest ściszona, po czym, gdy wybrzmiewają, pogłaśnia i znów ścisza. Taką ma pracę
. Że bas i bębny ważne, świetne i słyszalne, to wiadomo – ci goście mają naprawdę niekiedy ciężkie życie, ale też super jest oglądać takich precyzyjnych, sprawnych i niekonwencjonalnie grających muzyków w akcji. Wydaje mi się, że zwłaszcza centralka, dla całości, jest niezwykle istotna.
Piszę o tym tak analitycznie, bo miałem możliwość spokojnego obserwowania tego wszystkiego. Poza tym myślę, że Swans w związku z tą trasą zadbali o odpowiednią jakość dźwięku, który mimo dużego natężenia i w Krakowie i w Warszawie był selektywny, i mimo oczywistych różnic, miał ten swój szczególny charakter.
Tego co płynęło ze sceny nie da się za bardzo porównać z niczym. Choć inspiracje wspomniane w moim poprzednim opisie i tu były dla mnie czytelne (ach, ta Canowska, szamańska jazda jak z „Mother Sky”!). Faktycznie – jest to coś totalnego. Kosmos. Odczuwałem silne emocje obcując z nim, odczuwałem też dziwną przyjemność z tym związaną – to bycie zalewanym przez dźwięk, pławienie się w nim – bardzo osobliwe.
To co grają Swans jest bardzo wciągające, ale też zróżnicowane. Sęk w tym, że te różnice realizują się powoli, na przykład zmiana – rytmu, tonacji, intensywności - przychodzi po 15 – 20 minutach. Ale to działa! - te przejścia są czasami po prostu obezwładniające!
Wracając do centralki: jej uderzenia przechodzą przez człowieka jak strzały, po prostu przelatują – i jeśli była w tym regularność, to ok, natomiast jeśli regularność się zaburzała, to ja zaczynałem się czuć niepewnie – fizycznie. Znałem to wrażenie z poprzedniego koncertu i postanowiłem, że będę kontrolował sytuację - sprawdzałem tętno ze dwa razy. Ale też pomyślałem, że nie będę bał się, ani stawiał oporu, bo i jak.
No i to było jak rentgen, prześwietlenie ludzkiego ciała. Od razu gdzieś pojawiały się myśli o duszy, o jej życiu w tym dziwnym organizmie. A w muzyce można było dopatrywać się obrazów agonii lub narodzin, gwałtownego poszukiwania w tym transcendencji . W tym co święte i w tym co, być może, zakazane. Sam nie wiem. Tak jak pisała Monika, na takim koncercie dostaje się kosmos do wypełnienia swoją treścią…
Mi w momencie jednej z nieokiełznanych kulminacji muzyka ułożyła się w jakąś ogromną, podniebną kopułę. A gdy pojawił się ten typowy dla Swans rytm – bam! bam! bam! bam! bam! – to kopuła przekształciła się w dzwon. Pomyślałem, że Michael Gira, z tym swoim trybem życia i muzyką, to jest człowiek, który żyje wewnątrz dzwonu. Z wszystkimi odniesieniami i kontekstami, który posiada dzwon. Może pęknięty, może brzmiący niepięknie, ale jednak przenikający swym dźwiękiem rzeczywistość, przenikający do duszy człowieka, budzący lęk, przypominający o najgorszym, ale też nie tylko, ale też w tym wszystkim piękny, bo taki dźwięk nie może przecież kłamać. Nie wiem tylko jak można żyć ciągle wsłuchując się w ten ogłuszający dźwięk.
Popadłem tu trochę w patos, ale trudno mi mówić inaczej o takim doświadczeniu, o którym w ogóle trudno mówić. Natomiast muszę powiedzieć, że po koncercie czułem, że mnóstwo napięć wewnętrznych mi odpuściło, a na to miejsce weszło zadowolenie, jakieś odprężenie… Pewnie wiąże się to też z tym, że koncert i cały wyjazd do Warszawy był super też pod względem towarzyskim. Wspominam na przykład z uśmiechem przejście naszej grupki z Moniką od Basenu na Centralny, z tym całym pokoncertowym oszołomieniem i dzieleniem się wrażeniami
. No wspaniale
.