wczoraj miałem przyjemność uczestniczyć w festiwalu Gwiazd Polskiego Beatu (i nie tylko) pod nazwą "Póki my żyjemy"
od razu zaznaczam, że to nie jest dokładnie moja muzyka - nie posiadam żadnej płyty któregokolwiek z wykonawców (niestety Skaldowie w ostatniej chwili odpadli) i w Arenie znalazłem się za sprawą zaproszenia jednego z organizatorów, p. Arka Kozłowskiego z Radia Yesterday, proszę zatem wziąć poprawkę na to co będę pisał, nie należę do tamtego pokolenia i nie byłem targetem
Początek potwierdził wszelkie moje obawy - na scenę wyszedł
Piotr Szczepanik i do za głośnego playbacku bardziej recytował niż śpiewał piosenkę Wspomnienie... Ach tak, pomyślałem, więc będziemy się tu razem męczyć przez długie godziny pod pozorem dawnych świetności... Kolejny utwór, Żółte kalendarze, przyniósł jeszcze więcej tandety w podkładzie (klawisze może nie jak w disco polo, ale jak w najgorszych zespołach kościelnych), na szczęście playback został dość mocno ściszony, a śpiewak jakby odzyskał formę. Pamiętam, że jeszcze w latach 90-tych Piotr Szczepanik dawał koncerty akompaniując sobie na gitarze akustycznej, rozumiem, że palce mogą już odmawiać posłuszeństwa, ale czy już nie można znaleźć nikogo kto by podegrał? Uprzedzając wypadki, różnorakie półplaybacki (i całe też!) były najgorszym elementem wieczoru, które zrujnowały niejeden występ... O dziwo, kolejny numer, szlagierowy Kochaj, w którym Szczepanik śpiewał w duecie z samym sobą sprzed lat, zabrzmiał najbardziej... uczciwie ze wszystkich. Co najciekawsze, po raz... jedyny wybrzmiał tego wieczora ów
sound z lat sześćdziesiątych oparty na mocnych
treblach, który tak cudownie definiował epokę i tak szybko się zestarzał. Wzruszona, mimo wszystko, publiczność wymogła bis, chyba nieplanowany, bo już pan Arek wszedł na scenę. Padło na Kormorany, Szczepanik zagaduje pana Arka: "też będzie pan śpiewał?" Pan Arek: "nie, ja tylko dobrze wyglądam". Na ekranie może nie wygląda to imponująco, ale zaręczam, że było to o wiele lepsze niż każde z późniejszych wejść Kabaretu Elita, który urozmaicał czas wymian sprzętu na scenie do cna żyłując sztukę
double entrende, z jednym świetnym żartem na dwadzieścia słabych. Gdzie te dawne loty, panowie Kmicic, Wołodyjowski, Zagłoba? Mimo wszystko i na nich, i zwłaszcza na pana Szczepanika, patrzyłem z dużym szacunkiem, z przeciwnych zresztą powodów: Elita trochę posiwiała, ale prezentuje się dziarsko, za to Piotr Szczepanik nie bał się przyznawać do swojej starości i zapominania, z pokorą i dystansem, jego zachowanie na scenie wzruszyło mnie bardziej niż jego muzyka.
Następny w kolejce był
Edward Hulewicz, postać, przyznaję, do wczoraj kompletnie mi nieznana. O ile Szczepanik niejako reprezentował wszystko co najlepsze z tamtej epoki, Hulewicz skojarzył mi się z estetyką pochodów pierszomajowych, a może tego co można było zobaczyć gdy pochód już się skończył - wiatraczki, piłeczki na sznurku, cukrowa wata, słowem: "kolorowe jarmarki". Oczywiście i ów śpiewał do półplaybacku i to dość nierówno (choć forma wokalna niczego sobie!), wirując i skacząc w swojej marynarce z cekinami. Przy okazji utworu Serdeczne życzenia wybiegł nawet przed scenę i jął przytulać wybrane panie na widowni. To było mocne i przebiło dotychczasowy hit - zaproszenie do widzów na poślednich widokowo sektorach by się przesiedli i uniknęli "widoku bocznego"
Potem spoważniał i zaproponował swoją wersję Pieśni niewolników z Nabucco, ale jednak nie wytrzymał i też trochę się przy tym gibał. Już się więcej nie spotkamy, ale nie mówię tego ze złością
Potem wywołano nazwisko
Wojciecha Kordy. I tutaj od razu szok! Na wejście świetna wersja Gimme Some Lovin', w której brakowało mi tylko chórków w refrenie. Dwóch gitarzystów grało porywające sola a akustycy zdecydowanie stanęli na wysokości zadania, dla porównania na niedawnym Luxfeście tylko Dikanda brzmiała lepiej. Pod koniec świetne spiętrzenie (co za sound bębnów!), autentycznie mnie przeszyło.
Best moment wieczoru! I dopiero wtedy na scenę wszedł Wojciech Korda i przedstawił zespół jako nowych Niebiesko-Czarnych... Przez pierwszy numer wyraźnie zespół szukał wspólnego języka z frontmanem. Potem była Niedziela będzie dla nas i jak dla mnie było całkiem dobrze! Forma głosowa tego wieczoru wręcz imponująca, choć nie wiem czy dobrym pomysłem były różne wokalne popisy, już nie przesadzajmy z tą formą... Najlepszy numer tego setu - zdecydowanie nieznana mi dotąd Andrea Doria, sprawdziłem dziś w necie wersję oryginalną i trochę brzmi pretensjonalnie, za to wczoraj nic mi nie zgrzytało, to był jedyny lekko "progresywny" moment wieczoru, przepysznie wykonany i szczerze biłem brawo. Niestety potem nastąpiła wiązanka hitów rock'n'rollowych i jak dla mnie wyszło to bardzo nieprzekonująco - nie ten sound, nie ta angielszczyzna i chyba nie ta autentyczność, nawet jeśli weźmiemy poprawkę na to, że ja osobiście lubię big-beat a nie znoszę rock'n'rolla. Na koniec kolejny numer bardziej autorski, od razu o wiele lepiej. Dobry występ.
Ale teraz przyszło najlepsze.
Tadeusz Woźniak. Już pierwszy numer, tylko na gitarę i głos, przyniósł godne zadośćuczynienie za te wszystkie playbacki i tutaj po raz pierwszy pomyślałem, że to nie jest żaden li tylko
nostalgia act, tylko po prostu w pełni uzasadniony artystycznie występ. W następnym numerze dołączyli Syn i zdaje się Żona pana Woźniaka i również (generalnie) nie zawiedli. Naprawdę piękne trójgłosy, szybujące i przeszywające. Były Pomarańcze, była ujmująca piosenka o Włóczkijach, był świetny numer napisany na wakacjach z Grechutą (coś o
wzgórzach jak dzwony...) No i był Zegarmistrz Światła. Nie będę oryginalny i przyznam, że na ten numer czekałem najbardziej i nie zawiodłem się, mimo (jedynego w tym secie) półplaybacku i braku trąbek w podkładzie. Patrzyłem sobie na sklepienie Areny w kształcie surrealistycznej rulety i myślałem sobie, że ten Artysta bierze w ręce nostalgię, z całą magią i antymagią swojej rozwichrzonej czupryny i nieodłącznego w tym miejscu smrodu trampek (pamiętam go jeszcze z meczu koszykówki Lech Poznań - Górnik Wałbrzych, gdy byłem w Arenie po raz pierwszy z Ojo'em w latach 80-tych) i rzuca ją pod gwiazdy. To było podręcznikowe
przebicie się na drugą stronę. Oczywiście ciarki na plecach. Najlepszy występ festiwalu.
Po krótkiej przerwie na scenie zameldowali się
Trubadurzy. Przyznam, że trochę czekałem na ich występ, mimo ich ciągot na przestrzeni lat do brzmień (oględnie mówiąc) tandetnych. Wciąż jednak miałem w pamięci zapis występu w Opolu, z gitarą basową na pierwszym planie w kształcie Bałałajki-Monstera - jakiż tam był chaos w wykonaniu i jaki ogień w harmoniach wokalnych. Teraz, po niemal 50 latach, dostałem dokładnie to samo, tylko że w mniej vintage'owym wydaniu. Nie mówię tu o strojach wykonawców, siedzący obok mnie kolega Błażej bardzo się na nie krzywił, a mi zrobiło się jakoś ciepło w klacie
Nie, mówię o
soundzie - podczas półgodzinnego setu zespół zdołał zmieścić w swojej muzyce świetne, puchate harmonie wokalne, drapieżny bas, solo perkusji, rasowo brzmiącą gitarę blues-rockową i disco-polowe brzmienia syntezatora (oczywiście Korg - niech ten instrument będzie przeklęty!) Nie żartuję, proszę sobie wyobrazić numer Znamy się tylko z widzenia i bas a la Chris Squire (chodzi o brzmienie a nie grane nuty). Generalnie mi się to wszystko raczej nie podobało, poszczególne elementy nie układały się w przekonującą całość, a konferansjerka pozostawiała dużo do życzenia. Poza tym na solówce perkusji miał miejsce pierwszy tego wieczoru kiks akustyków (z którego, mam wrażenie już się do końca nie wygrzebali - do końca zostało już za głośno i nieczytelnie, skaranie Areny), a już wyskok perkusisty ze śpiewaniem Hymnu (
worst moment wieczoru!) był jak dla mnie bardzo nie na miejscu. Uczciwie trzeba jednak przyznać, że to Trubadurzy jako jedyni porwali tego wieczoru publiczność do tańca i to oni zebrali najwięcej braw.
Potem była
Iza Trojanowska. Zachowuję do niej dużo sympatii po tym jak kolega opowiedział mi o spotkaniu z nią w jej knajpie w Niemczech, jest ponoć osobą normalną i sympatyczną. Wczoraj jednak wypadła bardzo blado: zaśpiewała z pełnym playbackiem a towarzyszący jej na scenie muzycy (jak się okazało młode pokolenie zespołu No To Co) nawet nie starali się udawać, że odgrywają to co leci z monitorów. I tu brawa dla Publiczności, nie dała się nabrać - po wyjątkowo chłodnych brawach nie było nawet mowy o bisie.
Finał (z braku Skaldów) należał do zespołu
No To Co. Przyznaję, że mimo bardzo dobrych skojarzeń (po filmie "Milion za Laurę") jakoś mi było do nich zawsze daleko, mimo że im samym przecież niezbyt daleko do Skaldów, których uwielbiam. Wszystko jak zwykle rozbijało się chyba, jak zawsze, o
sound i tu muszę przyznać, że odświeżenie brzmienia wyszło zespołowi na jak najlepsze. Nieznany mi dotąd numer Nikifor, zagrany trochę na modłę najlepszych momentów Starego Dobrego Małżeństwa, w mistrzowskim opracowaniu wokalnym na sześć głosów, wypadł bardzo poruszająco, lepiej niż w oryginale. A sam fakt powrotu - po ponad 40 latach - Jerzego Grunwalda do składu zespołu był wydarzeniem zgoła historycznym. Może to kwestia sugestii (i ustawienia konsolety), ale ileż jego głos wniósł do harmonii. Finał znakomity, choć z lekką nutką niedosytu.
Po całej imprezie nasuwają mi się dwie myśli. Po pierwsze, fakt że na całe 4 i pół godziny muzyki prawdziwie vintage'owo zabrzmiały tylko dwa utworu Piotra Szczepanika z playbacku jest mimo wszystko zdumiewający. Odświeżenie brzmienia niektórym wyszło na plus, innym zdecydowanie nie. A może to wcale nie jest zaskoczenie - najmniej w brzmieniu pozmieniał chyba Tadeusz Woźniak, no ale to nie jest przestarzały
beat, tylko uniwersalny styl
singer-songwriter. Ale może nie trzeba bać się tej patyny? Przecież jest ona jednym z tych elementów, który przyciąga nas do starych płyt.
Po drugie, nie spodziewałbym się, że gdyby grali Skaldowie to usłyszelibyśmy Krywania czy choćby Juhasa, a jednak bardzo Skaldów brakowało, bo chyba było ciut za mało murowanych
evergreenów. Ale może to tylko spojrzenie mimo wszystko laika na tym poletku, blisko mnie siedziało wielu ludzi którzy znali na pamięć WSZYSTKIE utwory. Dla nich na pewno było warto zorganizować ten koncert, a ja stojąc z boku na pewno na tym skorzystałem. Wprawdzie obudziłem się dziś rano upiornie z Kasią Trubadurów w głowie, ale potem stanął mi w oczach Szczepanik z godnością i klasą schodzący ze sceny i jakoś mi dobrze z tym obrazem. No i już sprawdziłem dyskografię No To Co na Deezerze.