Pora dokończyć relację. Ale ponieważ znów zgrzeszyłam ciężko nieumiarkowaniem w zamieszczaniu zdjęć, to znów podzielę ostatni odcinek na dwa posty.
Część III
Szlaki i inne drogi
Czas napisać o tym, co najciekawsze. Sęk w tym, że wyczyny moje nigdy imponujące nie były, a tym razem jest jeszcze mniej powodów do chwalenia się, niż zwykle.
Tym razem po raz pierwszy większym problemem była kondycja mamy, niż moja. Mama zresztą z żalem postanowiła pożegnać się z górami w tym roku, jako że to już nie na jej zdrowie. Najgorsze jest to, że moja kondycja była niewiele lepsza, i choć, gdyby to ode mnie zależało, parę razy chętnie poszłabym dalej i dłużej, nie zmienia to faktu, że nawet z tych krótkich trasek wracałam padając na pysk.
Wapniarka
Na początek, na rozgrzewkę poszła mała górka Wapniarka nad Gorzanowem. Początek drogi wiódł między urodziwym, zapraszającym szpalerem drzew. Potem trochę widoków z niewielkiej jeszcze wysokości na Gorzanów, i dochodzimy do lasu.
I tu na dzień dobry pojawiają się między drzewami figury świętych - straż przednia przed leśną kaplicą św. Antoniego.
Kaplicy towarzyszą papieskie drzewa, póki co bidulki małe jeszcze i za kratkami.
Zastanawiam się, czy dalej iść szlakiem, czy odbić w bok i dojść do skał, które zaszczycono zaznaczeniem na mapie i nadaniem im nazwy. Problem rozwiązuje się sam, bo szlak nie wiadomo kiedy gubię i staje się jasne, że jesteśmy na drodze do skały. Skała rozczarowuje, za to droga jest o wiele wygodniejsza od szlakowej (o czym przekonuję się później), i trafia się urodziwy prześwit z mnóstwem malin.
Po jakimś czasie odnajdujemy znów szlak i jest już blisko do szczytu Wapniarki. Oznaczenia odcinka prowadzącego na sam czubek dostarczają mi niemałej uciechy, przypominając absurdalny szlak-widmo z Lasku Bielańskiego.
Na szczycie stoi wieża widokowa, a na wieży wisi regulamin korzystania zeń. Oczywiście, przecież wszystko musi mieć swój regulamin! Pod wieżą stoją ławki, do nich przypięte są jakieś kartki i myślimy, że może to regulamin korzystania z ławek, ale okazuje się, że jednak nie. Wchodzimy na wieżę i podziwiamy piękne, rozległe widoki.
Później, nie mówiąc nic mamie, która już by chciała wracać do domu, skręcam w stronę Mielnika. Wchodzimy na arcysielską drogę z płotkiem i znajdujemy w lesie dzikie drzewo czereśniowe, z którego zjadamy co nam w ręce wpadnie.
Kiedy kończy się las po lewej, otwierają się widoki na uroczą dolinkę w Krowiarkach i dochodzimy do Mielnika. Tu chcę zobaczyć wapienniki, trochę czasu mija, zanim udaje się nam je znaleźć, ale w końcu są.
Ja bym jeszcze chętnie poszła w stronę Żelazna, bo tam jest ich więcej po drodze, ale mama stanowczo nalega na powrót. No trudno... tym razem idziemy już cały czas szlakiem, dostaje nam się trochę ładnych widoków,
ale potem wchodzimy w las w strasznie wąską, zarośniętą ścieżkę, a ja płaczę z powodu mej pajęczynofobii. Kiedy dochodzimy z powrotem do Antonówki, przekonuję się, że nie zgubienie tego szlaku w tamtą stronę byłoby niemożliwością. Kto, mając przed sobą szeroką aleję, zwraca uwagę na odbijającą od niej nikłą ścieżynkę ledwo widoczną spomiędzy krzaczorów, w dodatku bez żadnego oznaczenia w zasięgu wzroku?
Muflon
Kolejną "wielką" górą, z którą przyszło nam się zmierzyć, to wzgórek z Muflonem. Wchodzimy żółtym szlakiem - tu po drodze tylko jeden widok, przy kapliczce, na Duszniki, a potem cały czas już las. Podejście strome, ale krótkie. Lubię takie, choć oczywiście zdążyłam się zmęczyć, a jakże.
Jednak kiedy zobaczyłam Muflona wyglądającego między drzewami, byłam przekonana, że to coś innego, że to nie może być 'już'. A jednak było. I już na drodze przywitał nas schroniskowy pies, co potem zeżarł nam ciastka i wypił wodę.
Myślę, że jeśli ktoś idzie do Muflona po raz pierwszy, to powinien właśnie tędy - bo to najfajniejsza strona, od której można go zobaczyć. Najpierw wyłania się spod niskich gałęzi drzew, potem przechodzi się przez bramę z napisem 'Muflon' i latarenką i człowiek czuje się jak w bajce o dziecku, które zgubiło się w lesie i trafiło na tajemniczy, magiczny domek.
Na szczęście żadna baba-jaga tam nie mieszka.
To dobre miejsce i nic złego się tam zdarzyć nie może. Gdybym miała siłę doczłapać się tam z bagażem, chętnie bym tam kiedyś nocowała. Ale bez obaw, nic z tego. Budynek strasznie mi się podoba, od wewnątrz i od zewnątrz.
Zjadamy tam obiad i przeczekujemy dziką ulewę - pierwsze załamanie upalnej jak dotąd pogody. Spod Muflona podziwiamy też rozległą i całkiem konkretną już panoramę Dusznik, a mnie najbardziej urzekają kolorowe wzgórza na horyzoncie.
Potem wracamy niebieskim szlakiem. Ja bym chętnie poszła gdzieś dalej, choćby tylko żółtym do Szczytnej, ale ta opcja nie przechodzi - ostatecznie nie żałuję, zwłaszcza, że ten szlak niebieski dostał u mnie *****. Trochę tylko lasu, a w nim dziki porzeczkowy krzak, dzięki któremu zjadam porzeczki po raz pierwszy od chyba dzieciństwa. A potem już ciągle widoki, piękne, malownicze widoki, w tym nawet jakieś nieznaczne ruinki.
I mocno intrygujący drogowskaz do Żabiego Dołka - czymkolwiek on jest???
A w samych Dusznikach wita nas stary, wielki grzyb z głupią miną.
Jaskinia Niedźwiedzia
Następna wycieczka za cel miała jaskinię Niedźwiedzią w Kletnie. Poprzednio mamie nie udało się jej zobaczyć, mimo dwukrotnego podejścia. No, ale do trzech razy sztuka... Podjeżdżamy do starego dobrego Stronia Śląskiego, bawimy się jak dzieci w parku na placu zabaw, po czym ruszamy na szlak. Na szlak, taaaa... Teoretycznie tak miało być, ale nagle bystrooka Fen przyuważyła drogę, niegdyś wielokrotnie mijaną obojętnie, i nagle olśniło ją, że to przecież musi być ten skrót, którego kiedyś bezskutecznie szukała, tyle że od drugiej jego strony. No i tak oto poszłyśmy tym "skrótem". No nie, nie było tak źle, w nagrodę dostałyśmy widoki na Stronie od strony innej, niż zwykle.
A że droga niekoniecznie chciała przebiegać tak, jak na mapie? Cóż, z dzikimi drogami tak właśnie bywa. Urywała się, znikała pozarastana, po to, żeby nagle wyłonić się świeża i wyglądająca, jakby regularnie jeździły nią samochody. Rozgałęziała się to tu, to tam, szłam obierając kierunek na czuja, parę razy zwiedziona dobrym wyglądem "skrótu" zrezygnowałam z odnóg zawracających w stronę właściwego szlaku. A to tymczasem wiło się, zawracało, jak już pisałam, pojawiało się i znikało, wiodło znacznie bardziej pod górę, niż wiódłby właściwy szlak, no i końca nie miało. Teoretycznie zabłądzić nie można było, drogę, do której chciałam dojść, znałam i wiedziałam, że ciągnie się nad całym Stroniem i nie sposób jej przegapić czy niechcący ominąć. Tylko dlaczego tej drogi wciąż nie ma i nie ma, skoro już dawno powinna być? Kiedy szczyt Młyńska, zamiast wyłaniać się coraz bardziej, zaczął się chować za górką, którą miałam przed sobą, zaczęłam coraz poważniej się niepokoić, chociaż przecież cały czas pocieszałam się świadomością, że do drogi z wysypiskiem dojść po prostu musimy. I rzeczywiście, doszłyśmy w końcu, choć w miejscu dalszym od celu, niż skrót na mapie sugerował, i znacznie później, niż się spodziewałam. W każdym razie można było westchnąć z ulgą i spokojnie dotrzeć do szlaku. Coś mi się widzi jednak, że gdybyśmy od początku szły szlakiem, byłybyśmy w tym miejscu znacznie szybciej...
Potem przeszłyśmy przez moje ukochane Kletno, i dalej asfaltówką już prawie do samej jaskini. Asfaltówka tak nam się dała we znaki, że do celu dotarłyśmy ledwo ostatkiem sił, a ja nie miałam pojęcia, jak w takim stanie wyczerpania damy radę wrócić z powrotem i jak to możliwe, że zaledwie 2 lata wcześniej, za pierwszym moim razem traska ta była traską ulgową, odpoczynkową po wcześniejszych dniach, i dotarłam tu radośnie poprzez dzikie zamiecie ze zmasakrowaną nogą, nie pozwalając nikomu się podwieźć. Aż tak drastyczny spadek i tak zawsze beznadziejnej formy w tak krótkim czasie? Załamka.
Na miejscu okazuje się, że nasze szanse wejścia do jaskini są znikome - nie mamy rezerwacji, nie ma wolnych miejsc, na liście rezerwowych jesteśmy siódme, jest już późno i niedługo będą zamykać ten biznes. Mama chce się poddać, ja tak łatwo nie odpuszczam, czekamy, jemy coś w rodzaju obiadu, nie udaje nam się wejść w następnej rundzie i w jeszcze następnej... To już chyba koniec? Też się poddaję, ale, ale.. zapomniałam, że zamykają nie o 16, a o 16.40. Bez praktycznie żadnych nadziei stajemy po raz ostatni w kolejce do kasy. A tu okazuje się, że dwie osoby z listy rezerwowych sprzed nas nie stawiły się... jednak wchodzimy! Hurra! W jaskini trochę inaczej, niż było, znikła fajna trupia czacha, nie widzę takich ładnych kwiatków na wodzie, za to zrobili chwilę wyciszenia i spektakl światło+muzyka. Zdjęć nie robię, bo robiłam poprzednio, a zdziercy każą sobie za to płacić. Mama widzi jaskinię po raz pierwszy i jest zachwycona.
Do Stronia wracamy już grzecznie szlakiem, marząc o podwózce, niestety, nie ma śnieżycy, więc nikt nam jej nie proponuje. Za to ja po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, że żółty szlak między górnym Kletnem a zalewem w Starej Morawie to najpiękniejszy szlak świata! No dobra, subiektywnie. To jest po prostu mój duchowy krajobraz, mój prześwit nieba. Dla innych może nie być w nim nic szczególnego.
Kalwaria
Ale trzeba zdobyć jakiś kolejny "wielki szczyt". Co tym razem? Niech będzie góra Kalwaria w Bardo.
Zobaczymy przy okazji zabytkową drogę krzyżową. Nie wiedziałam, że na jednej i tej samej górze są one aż dwie, i to przeplatają się ze sobą w sposób niezbyt dla mnie jasny. Jednak te wszystkie stacje i inne kapliczki przy leśnej, górskiej drodze stwarzają niesamowity dość klimat.
W pewnym momencie pojawia się drogowskaz w bok, z dumnym napisem 'Zamek'. No tak, faktycznie na mapie są zaznaczone jakieś ruiny. Idziemy zobaczyć. Gdyby na drogowskazie napisali 'ruiny', byłoby to znacznie uczciwsze postawienie sprawy. Bo na słowo 'zamek' faktyczny stan rzeczy nie zasługuje nijak. To w gruncie rzeczy trudno uznać nawet za ruiny, to wygląda jak same fundamenty i niewiele więcej. Jeśli jednak przestaniemy czepiać się słówek, jest to całkiem fajne miejsce, a zwłaszcza tajemniczy magiczny krąg. I inne intrygujące zakamarki.
Kiedy wracamy z "Zamku" do szlaku, zaczyna padać i wkrótce przeradza się to w potężną ulewę. Płaszcze przeciwdeszczowe, mimo najszczerszych chęci nie są w stanie ocalić naszych spodni i butów przed całkowitym przemoczeniem, więc po cichu zaczynam modlić się o jakieś schronienie. Modlitwy zostają wysłuchane, na drodze pojawia się mała kapliczka, do której można wejść, i nawet napić się tam wody, i całkiem spore, wesołe grono w środku już stoi.
Całkiem długo przychodzi nam czekać na znośne zelżenie deszczu, ale w końcu ruszamy dalej. Ostatecznie dochodzimy do białego krzyża, ja zapuszczam się jeszcze kawałek dalej, bo tam zza drzew wyłaniają się obiecujące widoki, ale mama nie chce już nigdzie iść, nawet na szczyt góry.
Zasadniczo zadowalamy się więc widokiem z punktu widokowego i wracamy tą samą trasą.
Ogólnie uważam, że te Góry Bardzkie to bardzo urodziwy zakątek, dobrze było zobaczyć go, ale na dłuższy pobyt zbyt ciemnozielony.
Huta i Strażnik Wieczności
No dobrze, niech chociaż jakaś jedna uczciwa traska się podczas tego wyjazdu trafi... Idziemy do Strażnika Wieczności. Najpierw do Starej Łomnicy, skrótem na przełaj przez obłędne gorzanowskie pola, a dalej zielonym szlakiem do Huty. Szlak okazuje się być mocno zarośnięty i nieuczęszczany, więc oczywiście płaczę z powodu pajęczyn. Dobrze, że mama jednak zdecydowała się udać w tę długą drogę, bo sama bym tędy nie przeszła nigdy. Na górze za to otwarła się rozległa przestrzeń i przepiękne widoki w dół.
Oprócz tego była też chwila zagubienia w pakiecie, bo oznaczenia szlaku znikły w najbardziej potrzebnym momencie i trzeba było przejść sporo w jedną i w drugą stronę, żeby się zorientować, gdzie dalej.
Znajdujemy w końcu odcinek, gdzie zielony szlak łączy się z żółtym i odbijamy w las, gdzie docieramy do pozaszlakowej drogi Wieczność. Patrząc na jej długość na mapie, domyślam się, czemu zawdzięcza swoją nazwę, a jeśli przez cały czas swego trwania wygląda tak samo, nazwa tym bardziej przestaje dziwić. My jednak poznajemy tylko krótki jej odcinek, tyle tylko, ile trzeba, żeby dotrzeć do legendarnego Strażnika.
Znajdujemy tego nadętego ważniaka, robimy mu sesję zdjęciową i wracamy.
Tym razem już nie szlakiem, ale w prostej linii przez Szczawinę, Szklarkę i drogę Bydlęcą do domu. Na szczęście, wbrew obawom, nie mam zbyt wielkich problemów ze znalezieniem tej nieoznakowanej trasy, poza jednym może krótkim momentem. Za Szczawiną otwierają się znów piękne widoki, a potem jeszcze mgły i słońce wyczyniają rozmaite cuda.
Do domu docieramy już o zmierzchu.
C.d.n. być może jeszcze dziś, a jak nie, to jutro.