skoro już mamy kontrapunkturę na gwiazdki...
ladies & gentlemen...
SYD BARRETT!
WOULDN'T YOU MISS ME - The Best of Syd Barrett****
Jeśli ktoś chciałby przedłużyć sobie przyjemności związane ze słuchaniem płyty "The Piper at the Gates of Dawn", to polecam tę właśnie płytę. Syd Barrett wydał w sumie dwie płyty regularne (1969, 1970), do czego doszła płyta z rarytasami/odrzutami z tamtych dwóch (1988). Płyta niniejsza jest zbiorem najlepszych rzeczy z tych trzech, z nowo odzyskanym pastiszem p.t. "Bob Dylan's Blues" na deser.
Podobnie jak na debiucie Floyd, mamy tutaj do czynienia ze zwariowanymi kompozycjami w zwariowanej oprawie. Z tym, że kompozycje balansują na granicy dziwne/dziwaczne, a aranżacje mają tę granicę rozmyć. Mimo wszystko, nie znając repertuaru regularnych płyt, ową pstrokatość i nieprzewidywalność można przypisać geniuszowi, a nie - tak jak to niestety jest w istocie - szaleństwu i chorobie Barretta. Nie znając repertuaru regularnych płyt można wciąż zachwycić się iskrą, która często na tej płycie uderza. Nie znając repertuaru regularnych płyt, można śmiać się z niesamowitych tekstów i nie jest to - tak jak powinno być - śmiech przez łzy. W istocie, zatuszowano tutaj chorobę i skompilowano niezły album! Komu niespieszno wikłać się w niuanse biograficzne - będzie zachwycony. I ostrzeżenie - w regularne płyty brniesz na własną odpowiedzialność!
THE MADCAP LAUGHS*** i 1/4
"Śmiechy wariata" czy "wariat się śmieje"? Nieważne, chociaż dziwi to, że po raz kolejny - po "Jugband Blues" - autoryzując ten tytuł Barrett dał znak, że WIE że jest chory. Kilka przeszywających pięknem i szaleństwem utworów: "Golden Hair" (do wiersza Jamesa Joyce'a) i "Long Gone". Porywający "Octopus". I jeszcze jedna perełka, dla której nie wiedzieć czemu zabrakło miejsca na składance: przejmująca ballada "Feel". Dla niej warto sięgnąć po tę płytę, nawet znając już składankę. "Dark Globe" (kowerowany później przez REM) jest tutaj w wersji z wokalem o oktawę wyższym i jest to wersja ciekawsza niż na"Wouldn't You...", mimo że Barrett brzmi tutaj trochęjak Waters i momentami śpiewa nieczysto. No i "If It's In You" oraz pierwsze podejścia do "Octopus", które jasno pokazują co się z nim działo. Producentami płyty byli Waters i Wright i zapewne to oni pozwolili by ten pierwszy utwór znalazł się na płycie - patrzcie, nikt z takim by nie wytrzymał w jednym zespole...
BARRETT** i 1/2
Zwykle o dwóch regularnych płytach Barretta mówi się jednym tchem, a różnica jest kolosalna. Tym razem producentem jest Gilmour i dosyć udatnie zatuszował on - tam gdzie to byo możliwe - niedołężność kolegi, ale równocześnie pozbawił album życia i owej iskry która przeskakiwała na płycie poprzedniej. Wszystkie udane utwory z tej płyty znalazły się na składance i mając ją NAPRAWDĘ nie warto tutaj zglądać. Zresztą tak naprawdę n a miejsce na składance zasługiwały tylko doskonały "Effervescing Elephant" (najlepszy chyba utwór Barretta solo, mogący się bez kozery równać z "Bike'iem"), nostalgiczny "Wined and Dined", śmiszny "Baby Lemonade" i może także "Gigolo Aunt". Pozostałe trzy czy cztery które tam awansowały tylko obniżają poziom. Nie warto, nie warto, nie warto, nie warto, laj....
OPEL**
Nie znam całości, ale z tego co znalazło się na skłądance mogę wnioskować, że to absolutne dno. Takiego "Wolfpacka" słucha się z nabożnym drżeniem, żeby jakoś ten facet dobrnął do końca... Druga gwiazdka jest za utwór tytułowy - jeden z najbardziej poruszających utworów jakie znam, traktujący o zmaganiu się z własną chorobą. Oczywiście można, trzeba go znaleźć na składance "Wouldn't You Miss Me"