Być może rzeczywiście sprawa idzie o akcenty, różnice temperamentów lub charakterów. Ale bardzo chciałbym zatrzymać się chwilę nad tym co piszesz.
Temat Ąm-owy pomijam, powiem tylko, że mam bardzo podobnie do Ciebie, tzn. ta sprawa ma dla mnie znaczenie.
Jeśli idzie o tzw. "milowe kamienie", które, jak mówisz, "zastygają na piedestałach i umierają" to się z tym nie zgodzę. Widzisz, ja bardzo ostro odróżniam sprawy marketingowo-polityczno-artystyczne wytwórni od muzyki. Dla mnie czymś innym jest kreowanie popytu na, powiedzmy "Love Supreme" Trane'a, a czymś innym jest "Love Supreme" i to tak dalece, że żadna wytwórnia i żaden menedżer nie jest w stanie dosięgnąć tego nagrania by go uśmiercić. Rozumiem to tak, że o ile "wytwórczość" i "popyt" jest potrzebny, to nie ma on wpływu na wartość muzyki, bo wartość taka rodzi się tylko! w chwili jej słuchania, nieważne ile płyta kosztowała, jak jest wydana, i czy to jest album, który był lansowany przez opłacanych z budżetu wytwórni krytyków. Jest tylko słuchacz i muzyka. Z drugiej strony to "ciało", te mózgi w wydawnictwach mogą pracować na g..., a mogą pracować na Sztuce. Ja lubię jak pracują na sztuce i kreują popyt sztuki a nie g... . Nie rozumiem jak poprzez sprzedaż sztuka ma tracić kontekst, i sztywnieć na piedestałach? Może się powtórzę, ale np. gdy słucham najlepszych nagrań jazzu, nie musi być dla mnie żadnego "przed" i żadnego "po", wystarcza mi "teraz". I nie odczuwam aby ta muzyka zastygała, wręcz przeciwnie.
Wynton Marsalis ze swoim stanowiskiem byłby niebezpieczny, gdyby miał realny wpływ na życie jazzu. Tak samo, patrząc z drugiej strony, takim zagrożeniem byłoby każde inne stanowisko muzyka tzw. awangardowego, który miałby realny wpływ na to co jest grane w sposób inny, niż tylko przez dobrowolny i swobodny wpływ swojej muzyki. Dlatego Marsalis może mieć kiepskie zdanie o Lesterze Bowiem jako o jazzmanie i instrumentaliście, z którym nota bene chciał się spotkać na tzw. battle, pojedynku, jak za dawnych, dobrych
czasów bywało, niestety,
Lester nigdy zaproszenia nie przyjął, a znów Lester może uważać, że Wynton to doskonały technicznie grabarz jazzu, który myśli, że jest prohibicja i dixie. Niech grają!
robertz pisze:
jazz to nadal tylko to, co swinguje, ma bluesowe korzenie i jest "czarne".
o! właśnie piszesz to z przekąsem, a dla mnie jest w tym wiele racji, w 2/3 dokładnie, bo dla mnie jazz jest tym co swinguje i ma bluesowe korzenie. Nie widzę też specjalnie tego tłamszenia jazzowego ducha przez tradycjonalistów. Z drugiej znów strony, wrzucając awangardującym muzykom
można usłyszeć z ich ust wielokrotnie powtarzane farmazony w stylu "śmierć jazzu", "skończona stylistyka" itp. itd. To bardzo dla mnie nieprawdziwe podejście jest, o czym zaraz napiszę.
robertz pisze:
W tym pomnikowo-tradycjonalistycznym kontekście zadałem pytania, które właściwie są retoryczne Wink ale tylko dla tych, którzy wiedzą/słuchają "więcej".
Ok. Myślę, że nie warto w tym kontekście się licytować, (żartuję, bo rozumiem Twój cudzysłów
), ale ja bardzo bym czasami chciał, by awangardowi muzycy nie tyle wymagali ode mnie więcej zrozumienia, co od siebie samych więcej muzyki.
robertz pisze:
Inne pytanie to czy można w dzisiejszym świecie, mówić o sprawach mniej czy bardziej ważnych dla człowieka, używając języka sprzed 100, 50 czy choćby 20 lat? To trochę tak, jakby pisać współczesną powieść polszczyzną Kochanowskiego lub Sienkiewicza. Młodzi muzycy startują z miejsca, gdzie skończyli inni i nierzadko już na początku swej drogi mają wiedzę i umiejętności równe lub przewyższające dokonania poprzedników – dlaczego więc mają ich kopiować, dlaczego nie mogą rozwijać swego własnego języka, kierując się swym sercem i wrażliwością?
A tutaj to się zupełnie nie zgodzę.
Ja myślę, że język w sztuce nabiera znaczenia poprzez treść, którą ma wyrażać, a nie, że treść w sztuce warunkowana jest językiem.Jeśli słucham Arta Blakey'a z jego Posłańcami z Cafe Bohemia, to słyszę tam wiele ognia, który się nie starzeje.
Inaczej.
Można sparafrazować Twoje pytanie tak: czy można mówić o sprawach ważnych w dzisiejszym świecie, mniej lub bardziej, językiem św. Augustyna?
Oczywiście, że można! Jeśli tylko ma się coś do powiedzenia, posiada się to co nazywamy talentem, to można.
Czasami widzę coś, co nazywam wyżerką rewolucji, chodzi o to, iż rewolucja pożera własne dzieci. Gdy przyglądam się podejściu niektórych muzyków do gry, ich bezkompromisowemu dekonstruowaniu muzyki, pozbywaniu się "przesądów", to widzę, że zostaje im czasami tylko możliwość kopania kontrabasu, pohukiwania, przewracania oczami i wyciągania na scenie języków w swoim kierunku, bo muzyka już dawno przestała wybrzmiewać. To najnowocześniejsze podejście nie jest moim.
Oczywiście bardzo dobrze, że muzycy mają wiedzę i umiejętności, oby tylko nie opuszczał ich duch, niech nagrywają nowe Kind Of Blue czy Round about Midnight, sztuka bez wolności ginie.
robertz pisze:
Albo inaczej i krócej: Tak, zaiste, bebopowa modlitwa jest jedynie klepaniem pacieży!
tzn. dla kogo?
bo ja np. słuchając Blakeya z Bohemii wpadam w ognisty szał!
robertz pisze:
Co do tropienia zaś, to po prostu – jak pisałem – je lubię.
Lubię widzieć i śledzić proces powstawania muzyki, zarówno "tu i teraz" (na koncercie) jak i "tam i kiedyś" (historycznie: wszelkie kompletne boksy równie wiele mówią o drodze muzyków, co o wątpliwych artystycznie decyzjach podejmowanych przez wytwórnie; współcześnie: ogrom małych niezależnych wydawnictw jest nie do przecenienia przy śledzeniu muzycznych karier).
niech się toczy