Przyznam, że nie chce mi się pisać takich długich i szczegółowych reli, jak to miałam w zwyczaju.
Tym razem więc będzie nieco bardziej treściwie, tym bardziej, że raz już relę ze Szklarskiej pisałam.
W dzień przyjazdu łaziłam tylko po małych wzgórkach w obrębie miasta i już wtedy udało mi się zgubić szlak.
Co prawda tylko na chwilę, ale jednak.
I jak się później okazało, właściwie tylko wtedy, bo pewnej późniejszej przygody z nie-szlakiem nie da się do tej kategorii zaliczyć.
A ten tu, na wzgórzu Sowiniec... ktoś dowcipnie oznaczył błędnymi strzałkami i przez to troszkę się pokręciłam w kółko, no i przynajmniej miałam chwilę radości.
Na innym wzgórzu z kolei, jak już się raz zdążyłam tu pochwalić, znalazłam takie ładne konstrukcje z patyków i innych leśnych materiałów - mini-szałasiki i to cudne niby-ognisko z jagodowymi szaszłykami, które wklejałam. Ale tam akurat nie było w ogóle szlaku, więc nie było czego gubić.
Następnego dnia postanowiłam przejść do konkretów. Ponieważ często obserwuję u siebie z każdym kolejnym dniem wyjazdu w góry spadek sił zamiast poprawy kondycji, uznałam, że główny cel wyjazdu należy zrealizować najlepiej już teraz. A celem tym były Śnieżne Kotły. Poprzednio, z 10 lat temu, byłam tu z mamą i wtedy ledwo doszłyśmy do skraju tychże Kotłów, bo mama nalegała na powrót. Tym razem byłam sama i zamierzałam obejść je całe. Na Szrenicę oczywiście wjechałam, nie ma mowy, żebym tam dała radę wleźć z parteru. Potem ruszyłam do schroniska i nagle poczułam się strasznie słabo. Przestraszyło mnie to nie na żarty, pomyślałam, że to niemożliwe, żeby było ze mną aż tak źle, żebym nie dała rady podejść tego kawałeczka. No i jeśli już teraz mam problem, to co będzie dalej? Postanowiłam, że w schronisku koniecznie coś zjem, chociaż pora była za wczesna na większe pośniadaniowe co-nieco, ale może pomoże... Zjadłam naleśniki i zaiste pomogło. Potem już szłam bez problemów. A jeszcze bardziej potem okazało się to być ze wszech miar słuszną decyzją, bo na żaden obiad już się tego dnia załapać nie miałam szans...
Czerwonym szlakiem dotarłam do Śnieżnych Kotłów i zgodnie z planem szłam dalej. Widoki były przepiękne, zachwytom i zdjęciom nie było końca. To było dokładnie to, o co mi chodziło i dlaczego tu przyjechałam. Te skały, niesamowite, mroczne, pionowe przepaści i kontrast z łagodną sielankową górą, cudo! Wyjątkowe i niepowtarzalne miejsce w krajobrazie Polski.
Znając swoją słabość, rozsądnie byłoby wrócić tą samą drogą, zanim ścieżka zacznie opadać w dół, ale nie miałam zamiaru się poddawać, chciałam te kotły obejrzeć sobie również od spodu. A ścieżka, kiedy zaczęła opadać, dała mi się nieźle we znaki, miałam na niej straszne zaburzenia równowagi i tylko kijki po raz nie wiem, który, uratowały mi życie, tyle, że miałam już dość na dziś.
Zeszłam niebieskim szlakiem do Rozdroża Pod Wielkim Szyszakiem. Tu się wahałam, czy iść dalej zielonym, czy czerwonym do schroniska Pod Łebskim Szczytem, wygrał zielony, bo się wydawał nie tylko ciekawszy, ale i dużo łagodniejszy, na mapie wyglądał niemal płasko. Hmm, zapewne faktycznie był ciekawszy - pozwalał na obejrzenie Śnieżnych Kotłów od dołu, dokładnie tak, jak chciałam, i zobaczenie stawów z bliska. Widoki oferował zaiste cudne. Co do jego łagodności natomiast... no cóż, dałam się zwieść straszliwie. Pomijam już fakt, że podejść pod górkę było znacznie więcej, niż się spodziewałam, pal licho, przeżyłam to. Prawdziwy problem zaczął się nad stawami, gdzie ilość metrów nad poziom morza może i pozostawała stała, ale co z tego. Problem polegał na tym, że tam już drogi właściwie nie było i nie wiem, kto i dlaczego nazwał ten odcinek szlakiem. Trzeba było przedzierać się przez wielkie skalne odłamki nad brzegiem wody, co może i byłoby zabawne, gdybym była wypoczęta, ale nie byłam i moje mięśnie i nogi trzęsły się już ze zmęczenia, a tu przyszło walczyć z czymś takim. Może, gdybym miała więcej czasu na suszenie nóg, zdjęłabym buty i poszła przez staw wpław, byłoby szybciej i łatwiej. Ale czasu nie było, wkrótce miało się ściemnić, a przede mną wciąż był kawał drogi do domu. Czasem miałam ochotę się poddać i zostać tam, gdzie jestem do rana, ale wiedziałam, żeby byłoby to opłakane w skutkach, więc parłam na przód, oszukując siebie, że 'byle chociaż do schroniska, tyle jeszcze dasz radę', chociaż wiedziałam, że taka opcja tak naprawdę też nie wchodzi w grę.
Kiedy stawy się skończyły, odetchnęłam z ulgą. Chłonęłam piękno gór w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, ale nawet zdjęć robiłam już bardzo niewiele, nie chciałam tracić czasu na zatrzymywanie się. Szłam szybko, o dziwo moje zmęczone nogi nagle miały skądś siłę, żeby zasuwać, nawet kiedy było pod górkę. A pomyśleć, że tak wolno człapałam tym łagodniusim podejściem ze Szrenicy do RTONu. A teraz okazywało się, źe schroniska wciąż nie ma i nie ma... I znów miałam dość i zaczynałam powoli wysiadać, spodziewałam się znacznie krótszej drogi - ta na górze w tamtą stronę przecież się aż tyle nie ciągnęła! A tu już zaczynało zmierzchać. W końcu jednak dostrzegłam schronisko jak zbawienie. Kiedy do niego dotarłam, uświadomiłam sobie, że zaiste o opcji nocowania w nim mogę zapomnieć. Zamknęło się już niczym warowna twierdza, spodziewająca się po zmroku ataku watahy orków, tylko przez jakieś małe okienko ktoś na mnie łypał niespokojnie. Planowałam zejść do Szklarskiej jakimś dziwnym szlakiem, dziwnie oznaczonym na mapie, z czerwoną obwódką, ale w środku białym, nie miałam pojęcia jakim oznaczeniom odpowiada to w rzeczywistości i czy uda mi się w ogóle go znaleźć. Zrobiło się już na tyle ciemno, że nie byłam w stanie odczytać mapy, a latarkę postanowiłam oszczędzać, jak długo się da - dawno nie wymieniałam w niej baterii i nie miałam pojęcia, na ile starczą. Komórka też mi się zaczęła rozładowywać, jakby co. Oznaczenia szlaków w realu też już słabiutko było widać. Niespecjalnie się tym jednak przejęłam, skoro tu zaczynała się droga w dół we właściwym kierunku, szeroka, biała i wygodna jak marzenie. Olałam szlaki i postanowiłam nią iść najdłużej, jak się da - wszak ewidentnie była ona zjazdem narciarskim, zgubić mi się nie pozwoli. Następnego dnia mapa powiedziała mi, że nazywała się Bystra. Odcinała się jasno od coraz ciemniejszego otoczenia i cały czas ładnie szła tam, gdzie trzeba. W pewnym momencie doszłam jednak do rozdroża, moja piękna droga za nim zaczynała się wznosić (o, jak mi się już nie chciało iść znów pod górkę! ) i skręcać gdzieś w bok, za to zdecydowanie prosto w dół wiódł szlak, o którym drogowskaz twierdził, ze wiedzie do Szklarskiej Poręby. Ścieżka była znacznie węższa, kamienisto - wertepiasta i ciemna, ale kusiła kierunkiem. Tu już niestety musiałam wyjąć latarkę, przekonałam się, że szlak ma kolor żółty (żółty? że co? nie pamiętam żadnego takiego na mapie, gdzie ja jestem do cholery?) i poszłam nim. Wkrótce zaczęłam poważnie wątpić, czy to była dobra decyzja. Bardzo ciężko się szło po nocy po tych wertepach, zmęczenie mięśni znów dało o sobie znać, w dodatku gałęzie drzew zwieszały się tak nisko, że bałam się pajęczyn i pająków, które przecież po zmroku zaczynają największą aktywność. W rezultacie zamiast używać kijków do podpierania się, używałam do machania przed sobą w celu likwidacji ewentualnych pajęczyn. Na całe szczęście ta męka nie trwała długo i stosunkowo szybko dotarłam do kolejnej wygodnej i szerokiej drogi, którą bezpiecznie i spokojnie dotarłam już do samej Szklarskiej. W Szklarskiej natomiast miałam problem z zorientowaniem się, w którym jej punkcie jestem, szłam bardziej na czuja, ale okazało się, że ten czuj był słuszny i wróciłam do domu jakoś przed północą. Obolała, ale wciąż jeszcze w miarę żywa, uznałam, że do rekordu wykończenia pobitego przed laty podczas powrotu z Babiej Góry, kiedy to długo przebierałam nogami już tylko siłą woli, wciąż jeszcze mi daleko.
Chyba jednak nie miałam racji, ale to okazało się dopiero nazajutrz...
Nazajutrz okazało się też, że mój żółty szlak, którym wracałam, był właśnie tym dziwnie oznaczonym szlakiem z mapy, Starą Drogą, którą od początku zamierzałam iść! Autorzy mapy najwyraźniej uznali, że żółty na papierze będzie słabo widoczny i się zabawili, robiąc z niego biało-czerwony.
PS. A obiecałam się streszczać!
Coś mi nie wyszło tym razem, ale też był to najważniejszy dzień wyprawy, mam nadzieję, że kolejne odcinki faktycznie będą krótsze.