Wpiszę się tu, bo byłem ostatnio w rejonie ciekawym, a turystycznie niedocenianym. W ramach poznawania "Polski egzotycznej" według Grzegorza Rąkowskiego przeszedłem odcinek od Medyki do Krowicy (czyli samą końcówkę drugiego tomu, ale w kierunku odwrotnym).
Z Krakowa wyruszyłem pociągiem, i już tu było charakterystycznie, bo w samym przedziale jechało 3 Ukraińców (dwóch z nich rozmawiało co prawda bardziej po rosyjsku, jeśli mnie ucho nie zwiodło). Była jeszcze taka starsza pani, która miała ze sobą mnóstwo rzeczy na podróż, i ciągle z nich korzystała. Najbardziej spodobały mi się porzeczki w małym słoiczku (że "dobre na podróż - takie kwaskowe"). Kilka godzin spędziłem w
Przemyślu, gdzie nigdy wcześniej nie byłem. Świątynie na górkach, pochyły rynek, widok znad Sanu na starówkę - wszystko bardzo fajnie. Ale muszę powiedzieć, że o ile Lublin kiedyś zaczarował mnie od razu, w Przemyślu takich czarów nie odczułem, pewnie trzeba by jeszcze spróbować. Dopełniłem jeszcze zaopatrzenia na dalszą drogę i ruszyłem busem do Medyki.
Wysiadłem przy samym przejściu granicznym - chciałem zobaczyć jak wygląda. Kurka, jaki klimat: spory tłumek się kręci, przeważnie kobiety, w jednej ręce papierosy, w drugiej wódka. Od razu mi się to jakoś spodobało, chociaż nic nie zakupiłem. W samej
Medyce zatrzymałem się przy drewnianym kościele (XVII wiek), sfotografowałem zrujnowaną synagogę i pokręciłem się po podworskim parku. To miejsce spodobało mi się najbardziej. Wreszcie wreszcie pieszo i wreszcie polną drogą ruszyłem w stronę Torek.
Popołudnie już było (słoneczne) więc wymyśliłem sobie, że już tam, gdzieś nad Sanem, znajdę sobie miejsce na biwak. Na mapce sprawa wyglądała dość prosto, w rzeczywistości /pola, grodzone pastwiska/ nachodziłem się trochę. Wreszcie przy cmentarzu jedna pani powiedziała mi, że kawałek prosto, potem w lewo. Skręciłem w polną drogę, szedłem nią i szedłem ku temu Sanowi, aż zanikła, zamieniając się w dość nieprzyjemne zarośla, które nad samą rzeką stały się jeszcze mniej przyjemne. Idąc ich skrajem, a właściwie zbożem, wzdłuż Sanu /bąki, pokrzywy, słońce/ dotarłem wreszcie do wylotu innej drogi, ale i tu nadrzeczna okolica nie była przyjemna: ku samej rzece strasznie błotniście, właściwie nie do przejścia. Znalazłem sobie kawałeczek przestrzeni między dróżką, krzakami, a polem pszenicy i tam postanowiłem rozbić namiocik (jego kształt zawsze wydawał mi się dość trumienny - cóż jedynka - ale patrząc na zdjęcie z tego miejsca odkryłem, że to, wypisz-wymaluj, mątwa). Sobie pomyślałem, że gdzie jak gdzie, ale tu nikt nie będzie mnie niepokoił, chyba że kombajn rano. Tymczasem jeszcze dobrze się nie rozsiadłem, patrzę: jedzie ku mnie samochód osobowy. Ledwie zdążyłem usunąć rzeczy z drogi, ale samochód zatrzymałem - jadąc dalej zaryliby się w totalnych błotach. Kto? Nie wiem: chłopak i dziewczyna - gadali po ukraińsku. Poszli w te błota, ale zaraz wrócili. Porozmawialiśmy chwilę, że chcieli popływać, co ja tu robię i czy nie boję się tak sam. Jeszcze tylko zaryli się zawracając, ale jakoś wypchnęliśmy, w końcu pojechali, niespodziewani goście. Tylko po niebie latał motolotniarz, z oddali dobiegały różne dźwięki.
Pierwszy wieczór takiej wyprawy zawsze jest dość smętny. Do tego cięły komary. Zamknąłem się w namiocie i dość prędko zasnąłem. Spałem dość czujnie, ale w sumie nieźle.
A rano było znów piękne słońce. Ładnie wyglądały te zboża wokoło, wyrastające znad nich kopuły cerkwi. Zjadłem śniadanie, wypiłem kawę (pierwszy raz miałem ze sobą gazowy palnik - love Elea&Crazy!), wysuszyłem rzeczy z rosy i ruszyłem dalej. Najpierw znów
Torki, a potem asfaltówką do
Leszna (mieszkańcy podobno nie zgodzili się by przywrócić tradycyjną nazwę Poździacz, że niby się kojarzy). Tam zatrzymałem się przy cerkwi (XVIII wiek, obecnie kościół katolicki, zamieniłem zresztą kilka słów z księdzem). Do
Nakła podwiózł mnie jeden pan, sam się zatrzymał, a ja skorzystałem bo uznałem, że iście zwykłą drogą między polami można sobie darować. W Nakle też zboczyłem trochę z trasy, którą proponował pan Rąkowski. Podejrzanie wyglądał mi jego opis przechodzenia groblami przez stawy rybne, miałem na uwadze też wilgotność tego lata, dlatego, omijając Stubno, poszedłem (na wschód, ku granicy) zwykłą drogą ku
Starzawie. I tak było fajnie: te stawy to właściwie spore jeziora, z szuwarami, ptactwem wodnym, żabami. Tyle, że brzegi nie są zbyt łatwo dostępne. No ale zaczęły się też wreszcie lasy, pełno w nich żółtego kwiecia. W w Starzawie (Rybnej) skręciłem w dróżkę przez las (taki polski busz właściwie, objęty rezerwatem), wzdłuż kanału. U panów, którzy zajmowali się jego czyszczeniem z roślinności upewniałem się co do dalszej drogi (na Kalników). Aby tam dojść musiałem jeszcze przekroczyć jaz nad spiętrzoną rzeką Wisznią (piękna, zielona woda), a zaraz za nim zdybali mnie strażnicy graniczni. Widać było, że zapuścili się swym autkiem na bezdroże specjalnie dla mnie, ale kontrola przebiegła w miarę sympatycznie.
Dzień był upalny. W samym
Kalnikowie zatrzymałem się w sklepie, a potem w kolejnym podworskim parku - w celach obiadowych. Zaduma mnie tam ogarnęła, że ten park piękny, ale taki zaniedbany i poraniony - siedziałem pod wiatą, którą wciśnięto między wielkie platany. Opodal pani pasła gęsi, obok w małym stawie pan łowił ryby, kawałek dalej wznosił się potężny jesion, podobno największy w całym Przemyskiem. Przeszedłem jeszcze przez wioskę ku murowanej cerkwi z 1920, a potem skręciłem w polną drogę ku
Hruszowicom.
Najpierw szło się bardzo przyjemnie, wśród łąk, pól i ziół. Ale z czasem droga dziczała, zarastała, pojawiały się małe bagienka. W upale gryzły bąki. Musiałem też przejść obok czegoś w czym wiły się białe robale, wolałem nie zerkać w tamtą stronę. Po hruszowickiej już stronie zrobiło się trochę postpegieerowsko, musiałem też przekroczyć plac budowy autostrady, czego wcale się nie spodziewałem. No ale wreszcie dotarłem do
Chotyńca. I tam zaraz zawinąłem w stronę cerkwi.
Spędziłem przy niej, w cieniu drzew, sporo czasu. Przyglądałem się jej bajkowym, drewnianym kształtom. Był tam święty spokój, ale też sama cerkiew spodobała mi się wręcz wyjątkowo. Co prawda popsuta trochę blachą krytym przedsionkiem, ale to chyba teraz moja ulubiona cerkiew. Miałem pokusę, żeby tam zostać i przespać się w jej galeryjce.
Ale jednak postanowiłem poszukać spania w samej wiosce. W sklepie skierowano mnie do pani sołtys. Nie słuchałem zbyt uważnie jak do niej trafić, więc zapytałem zaraz przechodnia. A on mi mówi, że nie wie, bo jest Słowakiem. O? Następny pan też nie wiedział, bo on tu tylko na kwaterze. To wszystko ta budowa autostrady. W końcu jednak trafiłem, pani sołtys była bardzo miła - ustaliliśmy, że rozbiję sobie namiot za takim mini-barem, który znajdował się w takim, powiedzmy, kontenerze przy drodze. Miałem tam do dyspozycji całe pastwisko, kibel z umywaleczką i dania barowe, z których oczywiście skorzystałem. Ruskie i herbatka. Plus treściwy żurek, który dostałem na koszt firmy (!). To tam usłyszałem o śmierci Leppera. Poszedłem spać wyjątkowo późno jak na tę wyprawę: było już po 22giej.
Sobota też zaczynała się słonecznie. Śniadanie: gołąbki (ojej, z kiełbasą?) i kawa, suszenie namiotu (znów więcej wilgoci wewnątrz ni na zewnątrz). A dalej trochę zaskoczeń nowym: skrót na
Młyny nie czynny, bo budowa autostrady. Jeżdżą wielkie ciężarówki. Przed Młynami jakieś nieotarte jeszcze, przygraniczne centrum handlowe. Uau. Ale wreszcie dochodzę do Młynów, jest cicho, pusto, zaczyna być gorąco. Drewniana cerkiew (jest jak okręt), obok mauzoleum autora tytułu Pippinowskiego wątku o Ukrainie. I dalej już pięknie. Droga, wioska, pola, drzewa - nabieram powietrza w płuca, jest jak trzeba. Widzę stalowy most na Szkle - wiem z przewodnika, że dojdę do niego nasypem nieistniejącej kolejki wąskotorowej, na razie oddalam się, zagłębiam w las.
Znajduję nasyp, wędruję nim przez las, bardzo przyjemnie. Bliżej rzeki ścieżka, hm, schodzi z nasypu. Dochodzę do brodu, ale ewidentnie nie jest on już używany, pełno mułu - wygląda, że nawet traktor mógłby się tu zakopać. Nasyp przy mostku cały zarośnięty, ale znajduję jakąś nikłą ścieżynkę, wdrapuje się na górę. Spoglądam na mostek. O kurwa...
Rąkowski pisał - "po niegdysiejszym moście kolejowym przekraczamy rzekę" - ale nie wspomniał, że z mostku została sama stalowa konstrukcja... Chyba dwadzieścia kilka centymetrów szerokości do dyspozycji, ładnych kilka metrów ponad mulistą rzeką w dole, nad kłębiącym się poniżej polskim buszem... Zdejmuję plecak, sprawdzam na mapie możliwości obejścia - nie ma. Wchodzę na próbę. Hm. Robię kilka kroków. Myślę: może przejdę tak bez plecaka, trochę się oswoję. Idę. Widzę co jest w dole. Jest dziwnie. Ułamuję gałązki, żeby potem plecakiem nie zawadzić. Dochodzę na drugi brzeg. Kurde, jak daleko ten mój plecak. Wracam. Myślę: jakaś adrenalina już jest, to nie ma co czekać. Zakładam plecak i zaczynam iść… Pod koniec trzeciego "Aniele Boży" jestem na drugim brzegu. Uf, nawet spoko. Ale w ustach mam sucho. Przedzieram się prze pokrzywy i chaszcze w poszukiwaniu dalszej drogi. Wiedzie ona wzdłuż Szkła. Uspokojenie. Jest dość dziko, zarośnięte brzegi rzeki, różne w nich hałasy (w tym coś dużego). Po drugiej stronie zaczyna się wielkie ściernisko otoczone lasem. Błądzę po nim, bo nie wierzę, że taka zarośnięta droga to ta moja – szukam innej. Ale wreszcie wracam do tej pierwszej. Przebieram się w długie spodnie i całe buty. Przedzieram się. Za jakiś czas droga zarośnięta ustępuje leśnej. Robi się przestronnie: sosny i mchy. Zatrzymuję się by spędzić pośród nich z godzinkę. Idę dalej – ciągle prosto, istna droga – wieczność. Mijam żabie raje, leśne bagienka. Wreszcie dochodzę do asfaltu, na skraju
Kobylnicy Wołoskiej czyli trochę inaczej niż się spodziewałem, ale to drobiazg. Z przebierania się znów w szorty i sandały robi się obiadowanie. A w samej Kobylnicy zachodzę jeszcze do sklepu. Dopytuję o drogę na
Wielkie Oczy. Sprzedawczyni i pan uśmiechają się jakoś. Potem piję oranżadę przed sklepem, uczestniczę w rozmowie o bezdomnych psach. Dostaję jakieś ogólne wskazówki i ruszam niezwłocznie, bo zbiera się na burzę.
Idę dość szybko, wydaje mi się to dość zabawne, ale pod górkę! Skręcam w dróżkę między polami. Zboże, kukurydza. Zatrzymuję samochód wzbijający tumany kurzu, chłopiec upewnia mnie co do kierunku. Aby dość do Ócz muszę przejść przez taki, hehe, płaskowyż, a ta burza tuż tuż: oglądam się co rusz na ciemną chmurę, grzmi. Jednakowoż idzie jakoś bokiem. A mnie i tak zaczyna boleć prawa stopa. Nie przypominam sobie żadnego krzywego stawania – to chyba po prostu przeciążenie – sandały + plecak + kilometry… Łapię asfaltówkę, podpytuję jeszcze tu i tam, wreszcie docieram do miasteczka. Ciekawe obiekty na razie pomijam (ale rejestruję: gwiazda Dawida na budynku bożnicy gdy wchodze na rynek), zaczyna padać deszcz. Kiedy pytam o nocleg ludzie robią wielkie oczy. Bo kombinuję tak: burze, brud – dobrze byłoby przespać się pod dachem, umyć przed niedzielą. No ale jest trudno. Kręcę się po tych Oczach, robię się chmurny. Okazuje się, że kiedyś było jakieś pole biwakowe przy ośrodku zdrowia kawałek od rynku, ale tam, wśród starych drzew wcale nie jest fajnie. Zaczyna ostro padać, chronię się pod balkonem ośrodka zdrowia, stoję trochę obrażony. Po ulewie wracam do centrum, że może coś mi jeszcze przyjdzie do głowy, coś się trafi, ale robię tylko zakupy (zupa groszkowa z puszki – na poprawę nastroju) i wracam. Dalej nie widzę tego biwaku, ale idę na piętro ośrodka zdrowia zapytać o możliwość skorzystania z kranu, który jest przed nim, na trawniku. Otwiera mi brodaty pan z dzieckiem na ręku (chyba lekarz) – jest bardzo miły, więc pytam czy nie mógłbym się rozbić na jedną noc przy samym ośrodku (płasko, skoszone, ławeczka ze stoliczkiem, woda). Nie widzi problemu, co mnie bardzo cieszy. Rozbijam namiot - podchodzi do mnie człowiek, który gości u brodacza, rozmawiamy sobie miło. Gotuję zupę, robię kromki - zachodzi brodacz z wielkim półmiskiem kanapek, gadamy chwilkę. Idzie, ale zaraz wraca z dwoma browarami. Kiedy zmierzcha biorę się za kąpiel, polewam się zimną wodą z menażki. Oglądam nogę, która mnie niepokoi. Kiedy jestem już w ciuchach do spania znów zjawia się gospodarz. "Pija pan może wódkę?" - zaprasza na górę. Jest mi bardzo miło, szczerze dziękuję, ale odmawiam. W nocy obserwuje jak wypogadza się, widać gwiazdy.
Ranek wstaje słoneczny. Wybieram się na dziewiątą do kościoła – sprawdziłem msze na wywieszce. Kiedy dochodzę na miejsce ludzie właśnie wychodzą. Okazuje się, że wywieszka nieaktualna, a następna msza dopiero o jedenastej. Chwile waham się co robić, ale wreszcie stwierdzam, że jest niedziela, więc nie ma coś się szarpać. Łażę po miejscowości, robię zdjęcia. Oglądam rozpadającą się cerkiew, zrujnowaną synagogę, zachodzę na cmentarz (katolicki, pani którą pytałem o drogę dziwiła się, że nie żydowski). Posiaduję na ryneczku, rozmyślam. Osobliwe te Wielkie Oczy. I cała okolica taka. Były dwory, byli Ukraińcy, byli Żydzi. Kościół jest pięknie odnowiony. Na mszy patrzę w otwarte drzwi zakrystii, za nimi otwarte okno i zalany słońcem ogród. Jest przewiew.
Potem idę za drogowskazem Żmijowiska 3. Upał, duszno. Idę, ze względu na nogę, w wysokich butach. W planie paręnaście tylko kilometrów. W
Żmijowiskach strażnik graniczny na motorku – znów ewidentnie tylko do mnie. Potem lekkie podejście w kierunku
Wólki Żmijowskiej, granica rzeczywiście bardzo blisko. Trochę koniec świata: pustki, lasy, dzikie łąki. W Wólce przy pierwszych domach impreza – najpierw słyszę wulgaryzmy. Podchodzę, mam wrażenie, że patrzą na mnie spode łba, wcale nie robią miłego wrażenia (to zresztą ogólnie częstsze niż powiedzmy na Podlasiu). Po drugiej stronie drogi na górce jest cerkiew, całkiem opuszczona, podniszczona, piękna. Oglądam ją i fotografuję przyklękając w barwinku, potem idę dalej. Leśna droga, w kierunku Krowicy. Nie spieszę się. Wypatruję sosny o pięciu pniach. Okazuje się jednak, że to miejsce trudno przeoczyć. Sama sosna jednak, przy której, zgodnie z lokalną tradycją objawiała się Matka Boska, jest uschnięta… Pod nią kapliczka, a w środku – tak jak wcześniej słyszałem – sporo zeszycików z wpisanymi różnymi prośbami i podziękowaniami. Obok drewniane ławeczki, spędzam tam trochę czasu. Potem dochodzę do asfaltowej drogi przez
Krowicę. Rozmawiam z panią, która wróciła z pogrzebu w Wielkich Oczach – słyszałem o nim na ogłoszeniach parafialnych. Obserwuję zabudowania. Większość współczesnych lub uwspółcześnionych, ale wynajduję dwa tradycyjne: długie obejścia, domy prostopadle do drogi, ganek obrośnięty winem, przy nim jabłonka, jabłka leża na ziemi, dalej zabudowania gospodarcze, stodoły – wszystko ja w pudełeczku, wzrusza mnie ten widok, myślę o dawnych ludziach.
Za chwilę jest wiejski sklep. Zamknięty, ale pod drzewem przed nim drewniany stół i ławki – postanawiam odpocząć. Nie jem, nie piję, siedzę, patrzę na zegar wewnątrz sklepu, mijają minuty – jest mi dobrze. Palę papierosa, snuję refleksje. Wreszcie zbieram się, żeby poszukać czegoś do spania. Znów jest z tym kłopot, ale już nie chce mi się szukać poza miejscowością. Mam się rozbić na boisku, koło stróża, który pilnuje sprzętów do remontu drogi, ale ostatecznie trafiam pod dach – dogaduję się z jednym panem, który wraca z pasienia krów (ma też wędkę). Myję się w łazience (ale woda zimna), jem (co tam mam) przy stole, oglądamy telewizję, rozmawiamy. Żona gospodarza wraca z występów, ma ludowy strój. Rozmawiamy trochę o zyciu. Oglądamy jeszcze Kiepskich, a potem już kładę się spać. Zastanawiam się nad tym co dalej: pogoda ma się zepsuć, noga doskwiera… W nocy mocno pada…
…więc następnego dnia wsiadam w autobus do
Lubaczowa. Mam na uwadze jeszcze okołolublińskie towarzyskie sprawy, ale okazuje się, że dojazd do Lublina nie jest łatwy. Wsiadam w busa do
Horyńca, z mapy wygląda mi, że stamtąd prędzej dojadę – jak nie do Lublina to do Zamościa, ale to też nie wypala. Nie chce mi się czekać kilku godzin na niepewny autobus. Smętnawo. Trochę się wałęsam, jem, ale wreszcie wsiadam w pociąg do Jarosławia. Niby nie po drodze, ale stamtąd spodziewam się licznych połączeń. Szynobus jedzie fajną trasą, zwłaszcza mijane rzeczki mnie pociągają. Lasy. O, znów Lubaczów. Kiedy wysiadam w Jarosławiu i sprawdzam te różne możliwości dalszej podróży okazuje się, że za trzy minuty jedzie pociąg do Krakowa. Podejmuję błyskawiczną decyzję i wieczorem wesolutko melduję się u siostry
.
Planów ścisłych nie było, ale miało być ciut dłużej. Nie była to też może najpiękniejsza część Polski egzotycznej, w dodatku widać, że nadgryzana tym czy owym, ale te drogi, łąki, cerkwie, parki, nieba, chmury, rzeki, słońce… Dużo takich wrażeń, które łatwo pominąć, ale zostają w głowie i dobrze robią człowiekowi. Uważam też, że taka piesza forma turystyki ma swoje zalety – jest bardzo intensywna. Złapałem się na takich jazdach przed zaśnięciem, trochę to o co chodziło temu kolesiowi z Kawy i papierosów, szybkie sny - ziu ziu ziu, kolejne obrazy – wrażenia z tego dnia mieszane z innymi, zmieniające się prędko, ale w sposób wciągający a nie męczący, dziwne obrazy i pomysły. Nie spodziewałem się, że ta wycieczka przyniesie mi takie doświadczenia psychodeliczne. Tylko pieszy trip!
Tak że koniec końców zadowolony wróciłem do akademika
.
Tylko kto to przeczyta? - ja na pewno nie
. Strasznie rozwlokłem..
Ale są jeszcze zdjęcia:
https://picasaweb.google.com/antiwitek/ ... directlink . Niezbędne uzupełnienie
.