Off Festival 2011, Katowice, Dolina Trzech Stawów
Dzień trzeci (niedziela, 7.08)
Budzę się z poparzoną głową. Już w sobotę nie było najlepiej, ale udawałem, że wszystko gra. Wychodzę dokonać porannych ablucji. Znów kolejka do kabin na kilometr. I w moim wypadku znów półśrodek. Myję się dokładnie przy zlewozmywaku. Grunt robi się podmokły. Słońce dziś z impetem rozpoczęło dzień. Idziemy na zakupy. Dziś znów śniadanie na trawie. Przesuwamy się jednak w cień. Tym razem nie kupuję piwka, za wcześnie, za ciepło. Z Cichym i z Basią idziemy do Media Marktu. Basia po drodze postanawia iść na kawę, a my zgłębiamy płyty w katowickim sklepie. Nic nadzwyczajnego. Kupuję „Dirt” Alice In Chains za 20 pln. Ogólnie stoiska z płytami w tym roku rozczarowały. Chyba zakupy za oceanem sprawiły, że inaczej patrzę na polskie ceny. Do stoisk jeszcze wrócę. Tymczasem idę po Basię, Cichy wraca na łąkę. W galerii spotykam kolegę z liceum. Nie widziałem go chyba 10 lat. Krótka rozmowa i rozstajemy się. Wracam z Basią na pole i udajemy się na teren festiwalu.
Dzień trzeci rozpoczyna
Moja Adrenalina. I znów chyba lekka pomyłka, tak jak w przypadku Blindead. Nie ten zespół, nie to miejsce, nie ten czas. Spotykam dobrego znajomoego, Cygnusa, widzę znów Jotbee (o którym jeszcze nie wspomniałem, ale był na festiwalu od piątku i włóczyliśmy się zespołowo). Jest bardzo gorąco, chowamy się pod namiotem i czekamy na Kapelę ze wsi Warszawa. Ustawiam się w tym czasie na rozmowę z Prazeodymem. Widzę chłopa pierwszy raz. Myślałem, że jest starszy!
Gawędzimy trochę, a potem idę kupić kolejną płytę. Stawiam na polskie zespoły i stoisko wytwórni W Moich Oczach. Wybieram Wielkanoc, bo Mikrofonów Kanionów już nie ma. Rozmawiam chwilę ze sprzedawcą i udaję się w kierunku sceny mBank.
Kapela ze wsi Warszawa prezentuje muzykę jakiej nie słucham każdego dnia. Doceniam, ale rozsmakować się nie potrafię. Na horyzoncie widać chmury. Mam nadzieję, że nie będzie padać. Idziemy na kolejny koncert.
Bielizna gra „Taniec lekkich goryli”. Zaczyna kropić. Ja bardzo liczę na ten koncert. Płytę uwielbiam i uważam ją za jedno z ważniejszych dokonań polskiej muzyki lat osiemdziesiątych. Dzisiejsza prezentacja jednak nie żre. Nie ma w tym „tego czegoś”. Janiszewski dwoi się i troi, przybliża kontekst, ale nadal nie żre, choć jedna chwila sprawia, że są dreszcze. Utwór tytułowy. Odbiór psuł też dźwięk, który kulał. Dudniło wszystko. Gdzie ta przejrzystość? Szkoda... A do tego doszła kolejna niedogodność. Deszcz narastał. Czy to było oberwanie chmury, to nie wiem, ale byłem cały mokry. Uciekłem pod namiot Sceny Trójki. Tam woda na ziemi, a na scenie rozkładają graty
Frankie & The Heartstrings. Młodzi chłopcy, britpopują trochę. Widzę, że przestaje padać. Idziemy z Basią po nowe ciuchy pod namiot. Po drodze okazuje się, że scena mBanku zalana. Koncert Abradaba przesunięty zostaje na późne godziny nocne. Żałuję bardzo, bo wiem, że nie dociągnę. Na polu namiotowym chwila radości, bo nic nam nie zalało. Konsumujemy kanapki, przebieramy się i wracamy. Następna w rozpisce Anna Calvi. Przed tym jednak niespodzianka. Przy jednym ze stoisk kameralny występ daje
Maciej Cieślak ze Ścianki. Gra kawałki z nadchodzącej płyty swojego zespołu. Mówi, że album będzie w październiku. Występu słucha kilkanaście osób. Piękny przerywnik. Idziemy dalej. Namiot Sceny Trójki wypełniony po brzegi.
Anna Calvi daje piękny występ, czaruje głosem i gitarą. Pozostawia jednak duży niedosyt. Schodzi ze sceny 20 minut przed końcem wyznaczonego czasu i nie daje się wywołać po raz kolejny. Występ jednak dała znakomity. I uświadomiłem sobie, że porównania do PJ Harvey nie są dobre. Calvi znacznie bliżej do Jeffa Buckleya.
Przedwczesny koniec koncertu pozwala załapać się na sześć ostatnich utworów
Liars. Początek był podobno średni, ale finał już całkiem satysfakcjonujący. Mocne, często zbliżające się do noiserocka granie nie gubiło jednak formy piosenkowej. Następnie udaliśmy się na Scenę Eksperymentalną, gdzie grała
Oneida. Chciałem zerknąć przez kilka minut i udać się na koncert Deerhoof. Nie udało się. Wciągnęło mnie tak, że zostałem na cały koncert Oneidy i nie żałuję tego. Ich muzyka była jak zły odlot. Dwa zestawy perkusyjne, długie właściwie instrumentalne jamy wciągały całe ciało. Był w tym wszystkim niesamowity pierwotny groove, który nie pozwolił na opuszczenie namiotu. I dobrze. Jedno z odkryć festiwalu do zgłębienia w niedalekiej przyszłości. Po koncercie Oneidy znów padało. Coraz mocniej i mocniej. Udaliśmy się na piwo, żeby przeczekać. I tak z daleka usłyszałem cały koncert
dEUS, który bardzo mi się podobał. Przepadło też pół koncertu
Ariel Pink's Haunted Graffiti, ale drugie pół już zobaczyłem. Bardzo lubię ostatnią płytę tego zespołu, ale wykonanie sceniczne się nie broniło. Widać, że ten album to głównie produkcja, a nie piosenki, jak można by wnioskować z domowych odsłuchów. Spore rozczarowanie niestety. Po Arielu obraliśmy kierunek na
Public Image Ltd. Nie za bardzo wiedziałem czego się spodziewać. I chyba dobrze, bo dostałem taki występ, że do teraz mnie trzyma. Rozpoczęli od „This Is Not A Love Song”. Rozbujało. Był „Albatros”, było „Religion”, był utwór tytułowy z pierwszej płyty, był fragment „Flower Of Romances”. Wszystko w wybornych wersjach. Kierunek obrany przez zespół sprawił, że repertuar był podszyty lekko taneczną nutą. Obłędny koncert, zespół w dobrej formie, Lydon również, fajnie byłoby usłyszeć nowy album. Ciekawe, że nie spodziewałem się po tym koncercie niczego wielkiego, a dostałem jeden z najlepszych występów na tym festiwalu. Piękny finał.
Odprowadziłem Basię i znajomych, bo wracali do Krakowa autem i sam wróciłem do namiotu. Padłem jak mucha.
cdn
[wuka, w kolejnym poście odpowiem na twoje pytania i podsumuję całość]