Z Markiem Laneganem zetknąłem się po raz pierwszy przy okazji odsłuchu albumu Above grupy Mad Season. Płyta zrobiła na mnie wielkie wrażenie, zresztą dalej robi, a jednym z jej jaśniejszych punktów był właśnie gościnny udział Lanegana. Wypadało więc zapoznać się z twórczością jego macierzystej formacji, czyli Screaming Trees i albumami solowymi. Solowa twórczość Lanegana przypadła mi dużo bardziej do gustu, także na niej, przynajmniej na razie, się skupię.
The Winding Sheet ****
Jest rok 1990, największe sukcesy muzyków z Seattle mają dopiero nadejść, ale grunge zdążył już sporo namieszać w muzycznym światku. W tym roku Mark nagrywa swój pierwszy solowy album. Jakże inny od tego, co kojarzyło się z dźwiękami z Seattle. Co prawda pojawia się gdzieniegdzie gitarowy brud, dominuje jednak muzyka inspirowana bluesem, amerykańskim folkiem, oparta na akustycznych dźwiękach. Piosenki są proste, ale nie prostackie. Ciężko jest wyróżnić którąś z nich, wszystkie trzymają wysoki poziom i razem tworzą spójną całość. Najważniejszy jest tu oczywiście głos Lanegana. Niski, szorstki, przepełniony bólem. Ciekawostką jest, że w Down In The Dark (najostrzejszy kawałek na płycie) i Where Did You Sleep Last Night udziela się wokalnie sam Cobain. Zresztą ten ostatni utwór będzie on wykonywał później z Nirvaną.
Whiskey For The Holy Ghost ****1/2
Na drugim albumie także dominują melancholijne, nastrojowe utwory, znów dużo tu odniesień do bluesa, jednak album różni się od debiutu. Dużo więcej jest na tej płycie muzycznych smaczków, bogatszych aranżacji. Partie gitar także wypadają ciekawiej. Głos Lanegana robi jeszcze większe wrażenie niż na debiucie, w takim Riding The Nightingale brzmi po prostu fenomenalnie, śpiewane przez niego melodie są jeszcze bardziej wyraziste. Wszystko to powoduje, że album ten jest jeszcze lepszy niż debiut. Głównym instrumentem pozostaje oczywiście gitara akustyczna. Dźwięki elektrycznej pojawiają się gdzieś w tle, tylko czasem wysuwając się na pierwszy plan tak jak chociażby w Borracho, z Hendrixowskim solem gitary.
Scraps At Midnight ***1/2
Kolejny album nie przynosi jakichś radykalnych zmian stylistycznych. Jakby więcej tu odniesień do folku, jeszcze więcej na płycie gitary akustycznej, ale cały czas mamy do czynienia z tym samym Laneganem, co na poprzednich albumach. Czemu więc mniej gwiazdek? Może dlatego, że melodie z tej płyty jakoś mniej zapadają w pamięć niż te z poprzednich wydawnictw?
I'll Take Care Of You ****1/2
Lanegan nagrywa album z kowerami. Mark sięgnął tu po utwory artystów raczej nieznanych w szerszych kręgach, takich jak Jeffrey Lee Pierce czy Tim Hardin. Na ile więc jego wersje odbiegają od oryginalnych, nie mam pojęcia, nigdy nie słyszałem ich w wykonaniu autorów. Wiem tylko, że powstała świetna płyta. Otwierający album Carry Home, jest jednym z moich ulubionych wykonywanych przez Lanegana. Tylko gitara akustyczna i głeboki głos. Album jest zaaranżowany dużo oszczędniej iż poprzednie płyty. Zazwyczaj słyszymy tylko gitarę akustyczną, czasem odzywa się bas, organy czy skrzypce. O przesterowanych dźwiękach możemy zapomnieć. I bardzo dobrze. Znakomity album.
Field Songs ****
Lanegan wraca do autorskiego repertuaru . Głos coraz niższy, coraz mocniej zachrypnięty, momentami mogący kojarzyć się z Tomem Waits’em. Stylistycznie bez rewolucji, na nią przyjdzie jeszcze czas. Pojawiają się bardziej dynamiczne utwory, chociażby No Easy Action, ale czy to w wyjątkowo nastrojowych Pill Hill Serenadem i Resurrection Song, czy też w intrumentalnym Blues for D, dominują spokojniejsze dźwięki. Są fragmenty wręcz przebojowe, łatwo wpadające w ucho (Don't Forget Me), ale o sile albumu stanowią takie utwory jak Field Song czy Kimiko's Dream House. Kolejny znakomity album, nawet jeśli nieco gorszy od poprzedniego.
Bubblegum *****
Zmiany zapowiada już pierwszy utwór. Wysunięty na pierwszy plan bas, elektroniczny beat w tle. Tylko głos pozostaje ten sam. Słychać w nim lata narkotykowego nałogu, setki wypalonych paczek papierosów, wypitych butelek whiskey... Kolejny utwór to kolejna niespodzianka - przebojowy Hit The City z gościnnym udziałem PJ Harvey. Pojawia się ona jeszcze w Come To Me, utworze który spokojnie mógłby się pojawić na którymś z poprzednich wydawnictw artysty. Do tych nastrojowych klimatów Lanegan wraca jeszcze w przepięknym Strange Religion. Jednym z najbardziej zaskakujących, ale i najlepszych utworów jest Methamphetamine Blues. Tu lista gości jest dłuższa: Greg Dulli, Nick Oliveri i Josh Homme. Industrialna perkusja, jazgotliwe gitary, damskie chórki. Wszystko razem tworzy niezwykle niepokojący i lekko szaleńczy klimat. Jest jeszcze klasycznie rockowy Driving Death Valley Blues, który pasowałby do repertuaru Screaming Trees. Album kończy Out Of Nowhere, chyba najpiękniejszy utwór na płycie, ze świetną partią fortepianu.
Soulsavers - It's Not How Far You Fall, It's The Way You Land*****
Lanegan znany jest z udziału w niezliczonej ilości projektów, ale wieść o jego współpracy z trip-hopowym Soulsavers mocno mnie zaskoczyła. Trochę nieufnie podszedłem do tej płyty, jak się okazało, zupełnie niepotrzebnie. Otrzymaliśmy album uduchowiony, poruszający tematykę Boga, wiary, odkupienia. Gdy Lanegan śpiewa w Spiritual, utworze wykonywanym wcześniej m.in. przez Johny’ego Casha, „Jesus I don't wanna die alone” brzmi to naprawdę przejmująco. Muzycznie płyta jest mocno zróżnicowana. Otwierający album Revival to niemal gospel, trip-hopowy klimat mają Paper Money i Ask The Dust, piękne pejzaże dźwiękowe pojawiają się w Arizona Bay. Ważną rolę odgrywają kowery, Through My Sails z repertuaru Neila Younga i kower The Rolling Stones No Expectations. Świetnie wpasowują się one w niezwykły klimat tej różnorodnej, a zarazem i spójnej płyty. Wybitny album.
Broken ***1/2
Ich poprzedni krążek zachwycił mnie, w dodatku na tym gościnnie udzielać miał się Mike Patton. Nie ukrywam, że po oczekiwania miałem wobec tego albumu miałem ogromne. Powstała płyta bardzo dobra, niedorównująca jednak poprzedniczce. Udział Pattona jest marginalny, słyszymy go tylko w Unbalanced Pieces. Broken przynosi sporo zmian stylistycznych. Tak rockowo, jak w Death Bells, na wcześniejszym albumie nie było, w dwóch utworach Lanegana wyręcza niejaka Rosa Agostino. W ogóle sporo tu gitary elektrycznej, np. w Some Misunderstanding, utworze Clarka z The Byrds. Trochę brakuje mi na tym albumie spójności, poprzednia płyta też była różnorodna, ale wszystkie utwory układały się na niej w jedną całość.