David Bowie (1967)
***
Pierwsza płyta Bowiego nijak nie kojarzy się z jego późniejszymi dokonaniami - nawet mając na uwadze to, że nasz bohater co kilka lat totalnie zmieniał swoją muzyczną stylistykę. Album wypełniony jest piosenkami w klimacie kabaretu, wodewilu czy innej piosenki jarmarcznej. David śpiewa, nierzadko aktorsko interpretując teksty, do akompaniamentu instrumentów dętych, czasem smyczków, bądź dźwięków kojarzących się z kataryniarzem (ale nie tym, co miał pieprzony los). Melodie wpadają w ucho, często są uroczo bezpretensjonalne i naiwne. Ciężko chwilami uwolnić się od wesołej aranżacji "Rubber Band" czy zaśpiewu "parararam" w "Love you till Tuesday", ale spragniony rockowych dźwięków słuchacz nie ma tu wiele do szukania. Raczej taka ciekawostka, intrygujące początki kariery.
Space Oddity (1969)
***1/2
Na przestrzeni kilku lat lat wydano tę płytę trzy razy, za każdym razem z innym tytułem i okładką. My trzymamy się wersji, która przez lata stała się najpopularniejszą. Jak jest? Trochę podobnie do debiutu ("God knows I'm good"), trochę zwrot w stronę rockową (ta harmonijkowo-gitarowa końcówka "Unwashed and somewhat slightly damaged"). Trochę przydługo (prawie dziesięć minut "Cygnet Committee"), trochę przykrótko ("Don't sit down"). Trochę ładnych melodii ("Letter to Hermione"), trochę lekko psychodelicznych pejzaży ("Memory of a Free Festival"). Słowem średnio udana mieszanka różnych elementów, która mogłaby być szybko zapomniana, gdyby...
... gdyby nie utwór tytułowy. Fantastyczny (tak w znaczeniu jakościowym, jak i tematycznym) kawałek, który dla Bowiego stał się przepustką do kariery i do dziś pozostaje jednym z najpopularniejszych jego dokonań. Historia kosmonauty tracącego łączność z Ziemią, zilustrowana zmieniającą tempo i dramaturgię muzyką, niezapomniane odliczanie przed startem w tle na początku utworu, a Kosmos pokazany jak chwilę wcześniej u Kubricka - jako zimne, przeogromne i nieprzyjazne miejsce. Jak dla mnie absolutny kanon rocka końca lat sześćdziesiątych.
The Man Who Sold The World (1970)
****
Stało się. Bowie podjął decyzję, że będzie grał rocka i ostatecznie zwrócił się w tym kierunku. I to od razu w kierunku hard rocka, niektóre utwory to porządne riffowe łojenie - to chyba najostrzejsza gitarowo płyta Davida. Posłuchajcie ośmiominutowego "Width of a circle" - Mick Ronson lokuje się tu wcale niedaleko od ówczesnych mistrzów gitary: Page'a, Hendrixa czy ostrzejszego wcielenia Claptona. A improwizowany fragment w środku to już w ogóle czujna rekacja na to, co wówczas grały te rockowe asy (tak, wiem, wówczas to już Hendrix nie grał). Z podobnej hardrockowej półki pochodzą "She shook me cold" i "Running gun blues", a "Black Country rock" i "The Supermen" proponują klimaty raczej glamrockowe. Z innej beczki - fragment "Here I stand" z "All the madmen" jakoś kojarzy mi się z podobną frazą z "Now I'm here" Queen, ale to pewnie przez tekst.
I jest tu przede wszystkim ten najważniejszy chyba utwór. Znowu tytułowy. Rozsławiony ponad dwadzieścia lat później na nowo przez Nirvanę. Zapadające w pamięć gitarowe zagrywki, śpiew Davida jakby chłodniejszy i mniej ekspresyjny (zwłaszcza w zwrotce), i świdrujące uszy brzmienie czegoś, co brzmi jak taka tarka, którą wykorzystywaliśmy jako instrument w przedszkolu. Trzecia płyta i drugi utwór, który na dobre przeszedł do historii. Początek może nie wymarzony, ale na pewno znaczący.
Hunky Dory (1971)
****1/2
Strasznie przyjemna wydaje się ta płyta. Patrząc tylko na muzykę - zdecydowanie najpogodniejsza w całym dorobku Bowiego, a może i jedyna naprawdę taka jasna, nie licząc potworków z lat osiemdziesiątych. Po poprzedniej płycie można by sądzić, że artysta pójdzie bardziej w klimaty ciężkiego rocka, a tu proszę - na otwarcie świetne, melodyjne i nośne "Changes", a niewiele dalej podobne w nastroju i lekkości "Life on Mars?" czy "Oh! You pretty things". Złagodził brzmienie, znów dominują piosenki. Pogodność mimo wszystko bardziej zwraca uwagę tych, którzy nie znają angielskiego - wsłuchanie się w teksty może ten nastrój zamącić, posłuchajmy na przykład takiego "Quicksand".
Mimo, że jest to na pewno muzyka rockowa, sposób śpiewania Davida nie jest wcale taki odległy od czasów debiutanckich - ta charakterystyczna modulacja, ekspresja i aktorskie zacięcie (i nie zapominajmy, że nasz bohater na na swoim koncie dobre kilkanaście ról filmowych i to wcale niekoniecznie epizodycznych). "Kooks" z początku brzmi trochę folkrockowo, by potem przemienić się w wesoły utwór pełen tamburynów czy innych przeszkadzajek. Nie da się nie zauważyć swoistych hołdów dla ważnych postaci amerykańskiej kultury początku lat siedemdziesiątych - niech wystarczą tytuły utworów "Song for Bob Dylan" i "Andy Warhol".
I tylko ostatni utwór trochę tu odstaje. Nie jest zły, o nie! Jest smutny i poważny. "The Bewlay Brothers". Mimo że Bowie nigdy chyba nie podał oficjalnej wykładni tekstu, wielu odczytywało kompozycję jako opowieść o nim samym i jego przyrodnim bracie. Brat ów, Terry, był przez wiele lat leczony szpitalnie z powodu schizofrenii, aż w końcu popełnił samobójstwo. Jego pamięci poświęcony będzie po latach utwór "Jump, they say" z płyty "Black tie, white noise".
The Rise And Fall Of Ziggy Stardust And The Spiders From Mars (1972)
*****
Wiadomo. Płyta - legenda. Dla wielu to jest najprawdziwszy i najwłaściwszy Bowie. Elementy hardrocka i glamu stopione w monolityczną całość, podlane wysokim głosem Davida, który osiąga chyba tutaj wyżyny swoich przygód wokalnych, a nad tym wszystkim - historia kosmity, który przybył na Ziemię i został gwiazdą rocka.
Album wciąga od pierwszych minut. Od stopniowo narastającego, od szeptu do krzyku, "Five years". Poprzez nastrojowe "Soul love", brawurową szarżę Davida po rejestrach wokalnych w refrenie "Starman", szalejące pianino w "Star", z miejsca brzmiący jak klasyka riff "Ziggy Stardust". Aż do dramatycznego finału - "Rock 'n' roll suicide". Jazda obowiązkowa. Mimo że Bowie zmieniał style niemal z płyty na płytę, gdybym miał polecić coś z jego dorobku - bez wahania zacząłbym od Ziggy'ego.
Warto też zwrócić uwagę na utwory, które na płytę nie weszły - ukryte na singlach "John, I'm only dancing" czy "Velvet Goldmine". Niewiele ustępują one zawartości słynnego albumu, a ten drugi po latach użyczy tytułu dla filmu o glamrockowej scenie Londynu w połowie lat siedemdziesiątych.
Aladdin Sane (1973)
****
Dziwny album, znowu trochę na rozdrożu. Po otwierającym "Watch that man" można się spodziewać, że nadal jest ostro i głośno, że nadal rządzi gitara Micka Ronsona. Podobny trochę w stylu jest "Cracked actor", ale w tle słychać momentami jakieś refleksy... soulu? No ale co ja o "Cracked actor", skoro zanim do niego się dotrze, to już utwór tytułowy, drugi na płycie wprowadza człowieka w zmieszanie. A to za sprawą niesamowitej partii pianina - co to jest w ogóle? Jakiś awangardowy jazz, jakaś natchniona improwizacja? Wielkie wrażenie robi ten fragment. Szaleństwa klawiszowe słyszymy również w monumentalnym "Lady Grining Soul", ale są one w porównaniu do poprzednika stonowane i bardziej konwencjonalne. Z kolei w obdarzonym nośnym refrenem przeboju "Drive-In Saturday" ważnym składnikiem są instrumenty dęte, które wyraźnie zapowiadają niektóre późniejsze dokonania Bowiego. Innym przebojem z tej płyty były galopujący do przodu "Panic in Detroit" i znów dość glamowy "The Jean Genie". Ciężko też nie zapamiętać robiącego spore wrażenie "Time", utworu o niemal... musicalowym klimacie. A barw całości dodaje jeszcze zwariowana przeróbka Stonesowskiego "Let's spend the night together". Bardzo ciekawa płyta, ale przydałoby się jej trochę więcej spójności stylistycznej.
Mniej więcej w tym samym czasie David napisał dla przedstawicieli wymierającego pokolenia hippisów, grupy Mott The Hoople, ich największy przebój "All the young dudes". Warto poznać ten hit w wersji samego autora - umożliwi to rozszerzone wydanie Alladyna.
Pin Ups (1973)
***
Nie przepadam za płytami z przeróbkami, tak jest i w tym przypadku. Niby fajnie brzmią wersje Bowiego piosenek Pink Floyd czy The Who, ale w każdym przypadku od razu człowiek ma ochotę lepiej sięgnąć po oryginał. stylistycznie wciąż jest niedaleko od Ziggy'ego i Alladyna, ton nadaje gitara Ronsona, dla którego była to ostatnia wspólna płyta z Davidem - więc nadchodzi zmiana stylistyki. Właściwie tylko spokojniejsze "Sorrow", z ładnymi partiami saksofonu zostaje w pamięci. Nie słucham tej płyty za często.
Diamond Dogs (1974)
****1/2
Ciekawa płyta. Pierwotnie miała to być muzyczna wersja "1984" Orwella, ale coś tam nie wyszło z prawami autorskimi i Bowie pokombinował, poprzerabiał niektóre wątki, tak żeby historii nie można było uznać za plagiat, a tytuły utworów "1984" i "Big brother" są po prostu aluzjami do dobra kultury. Od strony literackiej mamy tu kojarzącą się nieco z Orwellem mroczną i ponurą wizję ziemi przyszłości. Od strony muzycznej jest łagodniej niż na poprzednich płytach (choć nie można pominąć szalonych "Sweet thing (reprise)" i "Chant Of The Ever Circling Skeletal Family"), czego głównym powodem jest chyba odejście Ronsona. Warto zaznaczyć, że Bowie sam przejął tutaj gitarę i bardzo miło jest posłuchać, jak daje sobie radę w utworze tytułowym, a już zabójczy riff do "Rebel rebel" to jeden z najjaśniejszych punktów całej jego kariery! Warto zwrócić uwagę na balladowe "Rock and roll with me" i wspomniane majestatyczne dwa utwory z Orwellowskimi tytułami.
Young Americans (1975)
***1/2
Nie przepadam i rzadko słucham. Nie mój klimat. Jakiś soul czy gospel, dużo saksofonu, dziwne gitary, podejrzane rytmy... Ballady niby ładne, ale brzmiące nieco staroświecko. Duży hit w postaci utworu tytułowego. Warto odnotować udział Johna Lennona w autorstwie "Fame" i wspólne opracowanie Beatlesowego "Across the Universe".
Station To Station (1976)
****
Zaczyna się po prostu niesamowicie. Odgłosy przejeżdżających pociągów nawiązują do tytułu - tak płyty, jak i pierwszego utworu. Dziesięciominutowa kompozycja rozwija się, kilka razy totalnie zmienia stylistykę, znajdzie się ostrzejsza gitara, znajdzie się elektronika nie tak znowu odległa od Kraftwerk, znajdzie się kapitalne wejście wokalu ("The return of the Thin White Duke" - ten cytat to pozostałość po pierwotnym tytule albumu, zarzuconym ze względu na potencjalne skojarzenia z faszyzmem) i zmieniające się melodie. Czy Bowie po raz kolejny ostro skręcił? Otóż nie, to nie płyta w nowej stylistyce, tylko jeszcze jednorazowa zapowiedź kolejnych dokonań. Bo następne cztery utwory są dość mocno osadzone w klimacie "Young Americans". Znów saksofon, znów soul, chórki i jakiś lekki posmak jazzu. W pamięć zapada chyba najbardziej skoczne i żartobliwe "TVC 15". Kończąca płytę ballada "Wild is the wind" to z kolei przeróbka melodii filmowej z lat pięćdziesiątych i tak jak przy poprzedniej płycie narzekałem na pewną staroświeckość, tak tu wychodzi to Bowiemu... co tu kryć, po prostu przepięknie.
Low (1977)
*****
Dla mnie najpiękniejszy Bowie. Kolejna stylistyczna wolta, powiązana z przenosinami naszego bohatera do Berlina oraz spotkaniem i współpracą ze słynnym Brianem Eno.
Berlin drugiej połowy lat siedemdziesiątych, ta jego odsłona znana choćby z "Dzieci z Dworca Zoo", zimne, nieprzyjemne, dekadenckie miasto, ukształtowało nastrój "Low". Płyta dzieli się wyraźnie na dwie połowy. O pierwszej pisze się często że to awangardowy rock, negujący kanony kompozycji, kakofoniczny... Jest w tym niemało racji, ale i sporo przesady. Jeśli chodzi o warstwę wokalną, spokojnie da się zanucić, poszczególne fragmenty zapadają w pamięć, można czasem wyróżnić wyraźny podział na zwrotkę i refren... Muzyka - może wtedy szokowała, ale minęło sporo lat, nadal robi ogromne wrażenie, ale daleki jestem od przypisywania jej jakichś przesadnie niesłuchalnych cech. W końcu nie bez przypadku płyta zdobyła olbrzymią popularność tudzież ważne miejsce w większości kronik i poradników związanych z rockiem.
Jak wyglada muzycznie pierwsza strona "Low"? Zimne brzmienie klawiszy (dziś nazwalibyśmy to klasyczną zimną falą, wtedy to określenie bodaj nie istniało), gitary dość ostre, kanciaste i zdawkowe, poszarpane rytmy, motoryczna perkusja i takiż bas. Jak pojawi się saksofon, to na przykład po to, żeby znienacka przyłożyć jednym rozbijającym nastrój dźwiękiem. Mimo wszystko jednak upieram się, że takie "Be my wife" czy zwłaszcza "Sound and vision" mają spore przebojowe zadatki.
Druga strona to zupełnie inna bajki. Cztery kompozycje, kojarzące się chyba najbardziej z Tangerine Dream czy, rzecz jasna, działalnością Briana Eno. Dźwiękowe pejzaże - tak zwykło się chyba mówić. Głównie instrumentalne, klawiszowo-syntezatorowe utwory, nastrój wszechobecnego smutku i melancholii, czasem jakieś wokalizy w nieistniejącym języku - ta z "Warszawy" wzięta podobno z jakiejś płyty zespołu Śląsk, usłyszanej kiedyś przez Bowiego. Utwory, mimo że instrumentalne, mocno jednak sugerujące inspiracje przy ich powstaniu. Takie "Weeping Wall", ze względu na miejsce zamieszkania Davida, kojarzy się dość jednoznacznie. "Warszawa" też raczej mówi sama za siebie - zresztą chyba wszyscy znają historię powstania tego utworu i krótką, przypadkową wizytę naszego bohatera w polskiej stolicy.
"Low" zwykło się określać pierwszą częścią tak zwanej Berlińskiej Trylogii. Przejdźmy więc do części kolejnych.
Heroes (1977)
*****
"Heroes" funkcjonuje jako bliźniacza płyta "Low". Słusznie? Niby tak, ale nie do końca. Bo faktycznie - znowu zimno, znowu części, powiedzmy, piosenkowa i awangardowa. Ale ogólny nastrój jest nieco bardziej... pozytywny? W każdym razie nie ma już tego chłodu i beznadziei wyłażących nachalnie z niemal każdego fragmentu "Low". "Piosenki" są nie tylko atonalne i naładowane dysonansami (takie "Blackout"), bo przecież "Sons of the Silent Age" jest trochę bardziej nastrojowe, a już tytułowy "Heroes" to prawdziwy przebój. Faktycznie piosenka ta stała się może i najsłynniejszym hitem Bowiego, hymnem tysięcy ówczesnych młodych Berlińczyków i do dziś żelaznym punktem koncertów. Nieco lżejszy klimat płyty podkreśla też "V2-Schneider", syntezatorowy utwór z mechanicznym wokalem, dedykowany wokaliście Kraftwerk.
Różnica jest jeszcze jedna. Instrumentalne pejzaże nie trwają aż do końca płyty, bo na finale natykamy się na lekko orientalizujący "The secret life of Arabia". Tak czy inaczej, wciąż jest to Bowie w najlepszym wydaniu.
Lodger (1979)
***
Niby trzecia część, ale już zupełnie nie to. Dla mnie rozczarowanie. Piosenki jakieś wesołkowate, tu dyskoteka, tam rege, zimna fala gdzieś przepadła, utworów w duchu drugich stron "Low" i "Heroes" zupełnie zabrakło. sporo zaproszonych bardzo dobrych instrumentalistów, ale całościowo jakoś bez wyrazu, nie ma specjalnie na czym ucha zawiesić. Nie polecam.
Scary Monsters (And Super Creeps) (1980)
****
Całkiem przyjemny album, przyzna prawie każdy. Ale jak zapytać, dlaczego albo, co z tego albumu pamiętamy, to już jest gorzej. Jeden zacznie coś mieszać, że to ostatni album, w którym maczał paluchy Eno i że słychać na nim echa modnego i świeżego wówczas stylu new romantic. Inny powie, że pamięta, iż głównym gitarzystą jest na tej płycie sam Robert Fripp. A już na pewno każdy przypomni sobie "Ashes to ashes", kolejny wielki hit Bowiego, o lekko japońsko kojarzącym się głównym motywie, w którego tekście powraca postać Majora Toma, bohatera "Space Oddity".
A co jeszcze mamy na tej płycie? Przede wszystkim David zerka już tu trochę w stronę stylistyki zwanej przez nas tutaj osiemdziesioną, co zaowocuje już za chwilę trzema koszmarnymi płytami, ale jeszcze trzyma się w ryzach ostatnich ech klimatów Berlina. Czyli ciągle nieźle. Mamy na otwarcie ciekawy duet z panią śpiewajacą po japońsku, mamy zjawiskowe "Fashion", które faktycznie naraz brzmi, jakby było wyjęte i z "Heroes", i z którejś z następnych płyt. Mamy śmieszny akcent w utworze tytułowym. A przede wszystkim - mamy niestety ostatnią dobrą płytę Bowiego przed wieloletnim spadkiem formy tudzież zmianą muzycznych zainteresowań.
Let's Dance (1983)
**1/2
Początek koszmaru. Pop, dyskoteka, osiemdziesiona, teksty w rodzaju "Shake it, baby". "China girl" jest jeszcze przyjemne, ale to jedyny utwór, który dla mnie tu się broni po całości. Da się jeszcze słuchać "Modern love" - nie raziłby specjalnie na przykład, gdyby mu lekko zmienić aranżację, gdzieś na wysokości Alladyna. "Richochet" jest trochę bardziej rockowe może jeszcze. Resztę, z okropnym utworem tytułowym na czele, lepiej omijać z daleka. A będzie jeszcze gorzej.
No, chyba że ktoś ma wersję z bonusem. Na "Under pressure", gościnny występ Bowiego z Queen, warto poczekać.
Tonight (1984)
*1/2
Jeszcze gorzej. Przerażający duet z Tiną Turner, rodem z festiwalu w Opolu, piosenki w stylu rege. Można zawiesić ucho tylko na nadspodziewanie ostrych gitarach w "Neighbourhood threat", czy jeszcze w miarę przyswajalnym przeboju "Loving the Alien", względnie gościnnym wokalnym udziale samego Iggy Popa w ostatnim utworze. Na resztę szkoda czasu.
A przecież z Bowiem nie było wtedy tak źle, o czym świadczą bonusy. Na boku nasz bohater radził sobie świetnie. Mamy tu trzy wręcz fantastyczne utwory. Nastrojowy "This is not America", w którym na gitarze gra Pat Metheny. Pochodzący z identycznie zatytułowanego filmu o scenie jazzowej lat pięćdziesiątych (Bowie w roli demonicznego szefa wytwórni płytowej), klasycznie (w rozumieniu: nierockowo) brzmiący "Absolute beginners". A także "As the world falls down", owoc kolejnej przygody filmowej. "Labirynt" (Ach! Młoda Jennifer Connelly!) to jeden z ukochanych filmów mojego dzieciństwa, byłem w kinie ze trzy razy. W tej baśni Jima Hensona Bowie gra złego Króla Gnomów (albo Goblinów, zależnie od tłumaczenia) i śpiewa kilka piosenek, dostępnych na ścieżce dźwiękowej, obok instrumentalnych kompozycji Trevora Jonesa. Jest tam choćby interesujące "Underground", przebojowe "Magic dance" i przede wszystkim ten utwór. Dla mnie najpiękniejsza ballada Davida. A wrażenie zwiększa jeszcze jej pojawienie się w filmie, podczas sceny balu (Ach! Młoda Jennifer Connely!).
Never Let Me Down (1987)
**
Przez pierwsze pół płyty jest całkiem fajnie. Jest pop, ale nie ma nachalnej dyskoteki. "Day in day out" z lekko bardziej przyjazną perkusją i wywaleniem chórków w diabły byłoby nawet do rzeczy. "Time will crawl" to w ogóle jeden z najlepszych numerów Bowiego z tej nieszczęsnej dekady, klawisze mogą się kojarzyć tu nawet z "Ashes to ashes". "Never let me down" jest spokojniejsze i po prostu bardzo ładne, ciężko się uwolnić od tytułowego zaśpiewu, a gitara w "Zeroes" i "Glass spider" wycina tak, że proszę siadać. Ten ostatni utwór to zresztą dość dyskusyjna hybryda - zaczyna się znakomicie, gdy Bowie dłuższą chwilę recytuje złowrogim głosem, potem jest już bardziej żywiołowo i konwencjonalnie.
Potem niestety, od "Shining star" następuje załamanie. Znowu wkracza dyskoteka, plastikowe brzmienie, taneczne parkiety. Czasem ubarwione toto ciekawą gitarą, ale w sumie bez wyrazu. Mimo wszystko do fragmentów tej płyty lubię wracać. Minialbum, kończący się w połowie, byłby naprawdę przyzwoity.
Tin Machine (1989)
***1/2
Bowie w garażu. Zwrot o 180 stopni. Ta płyta brzmi, jak początkujący zespół punkowy - taki w duchu The Stooges. Niechlujne brzmienie, gąszcz gitarowych riffów, łomocząca perkusja i wyśpiewywane z pasją, nieraz nawet wykrzykiwane piosenki. Także tematyka utworów pasuje do obrazu - słuchamy o niesprawiedliwości społecznej, o zagrożeniu faszyzmem, o przemocy w mediach. Dla wielbicieli Bowiego z okresu "Let's dance" i "Tonight" był to szok. Dla starych fanów - kolejne potwierdzenie tego, że ich ulubieniec lubi zmieniać skórę. Wadą płyty jest brak jakichś wybitnych kompozycji. Bardzo przyjemnie się tego słucha, ale nie ma utworów wybijających się ponad średnią. Pamietamy przeróbkę "Working class hero", ale właśnie dlatego że jest przeróbką "Working class hero", a nie z powodu wyróżniania się czymś szczególnym. Chociaż w sumie to też dobrze. Monolit taki.
Tin Machine II (1991)
***
Trochę łagodniej. Szkoda. Surowość pierwszej płyty nie zniknęła do końca, ale trochę za bardzo podgryza ją lekki komercyjny szlif. Słucha się trochę jednym uchem. Dwa utwory śpiewa tu perkusista i jeden z nich - bluesowy "Stateside" - na pewno zasługuje na zapamiętanie. Reszta trochę się rozmywa. Jest singlowy chwacki "You belong in rock'n' roll", jest, chyba przede wszystkim, dramatyczne "Shopping for girls" (ale to jedyna powtórka z ciężkiej społecznej tematyki poprzedniej płyty), jest fajny wokal w "One shot", jest chyba najbardziej żywiołowe "Big hurt" i dla odmiany najspokojniejsze "Sorry". Reszta trochę rozczarowuje. Ale mimo wszystko warto posłuchać. Po prostu porządne rockowe granie według starych klasycznych schematów.
Black Tie White Noise (1993)
***1/2
Ciekawa hybryda starego z nowym. I to nie tyle starego Bowiego z nowym Bowiem (Bowie zresztą miał już tyle odsłon, że za łatwo byłoby podzielić go na starego i nowego), ile starej i nowej tradycji muzycznej. Bo z jednej strony jakieś sample i loopy, a z drugiej trąbki i saksofony - jednym z gości płyty jest sam Lester Bowie. Niespokrewniony z Davidem człowiek z zupełnie innej bajki muzycznej. Jego partie nadają specyficzny klimat całej płycie - bo niby kojarzy się, że jest to trochę płyta jazzowa, ale trochę oszukany to jazz, bo podkładów rytmicznych pewnie nie powstydziłby się taki na ten przykład Chemical Brothers. Najbardziej niesamowitym utworem w tym stylu jest z pewnością "Looking for Lester". Ale i ostre gitary czasem się znajdą, bo kolejnym gościem na płycie, acz dużo mniej się udzielającym, jest stary dobry Mick Ronson z czasów Stardusta. A jeśli jeszcze dodamy to tego przeróbkę klasyka Cream oraz utworu Morriseya, dojdziemy do wniosku, że to naprawdę ciekawa hybryda. David zainteresował się tym, co brzmiało nowocześnie i zdobywało popularność na początku lat dziewięćdziesiątych. Elektroniką, transowym hiphopem, awangardowym jazzem. Jeszcze nieśmiało wkroczył na nową ścieżkę, ale za chwilę poczuje się już na niej bardzo pewnie.
The Buddha Of Suburbia (1993)
***
Płyta z muzyką do serialu to eksperymentów ciąg dalszy. Tytułowy utwór brzmi mniej więcej jak potencjalny przebój ze swojego czasu, ale już "Sex and the church" wali między oczy. Transowy rytm i monotonnie powtarzany tekst. Techno? W sumie chyba tak. A w tle znowu trąbka. Trąbka jeszcze bardziej szaleje w "South horizon", utworze bardzo przypominającym "Looking for Lester" z poprzedniej płyty. Pierwotna wersja "Strangers when we meet" oraz "Dead against it" mają spory przebojowy potencjał, natomiast takie "Ian Fish, U.K. Heir" brzmi jak powrót do instrumentalnych pejzaży tworzonych z Brianem Eno. Na zakończenie mamy gościnny udział Lenny'ego Kravitza na gitarze w drugiej wersji piosenki tytułowej. Ciągle status "ciekawe, interesujące, obiecujące"? No to teraz trzymajmy się mocno...
1. Outside (1995)
*****
Ale przyłożył.
Przymierzał się do nowoczesnej elektroniki, przymierzał... aż w końcu zaatakował. Kolejnym, jak dotąd ostatnim, arcydziełem w swoim dorobku.
Zamysł był jeszcze szerszy. Bowie zamierzał nagrać co najmniej trzy (według niektórych źródeł pięć) płyty składające się na historię o prywatnym detektywie, Nathanie Adlerze - stąd jedynka w tytule albumu. Na tej jednej się skończyło, może i dobrze, może następne byłyby zbyt powtórkowe?
Ponad siedemdziesiąt minut muzyki, historia opisywana z różnych punktów widzenia, David wciela się tu w kilka postaci, co zaznaczone jest na płycie przy tytułach utworów (w nawiasach podany jest narrator). Kryminalna historia, zdegenerowany świat, mroczne sekrety... I taką też tematykę obrazuje muzyka na albumie. Mroczna, odhumanizowana, z jednej strony wręcz technołomot, z drugiej hipnotyczne rytmy, instrumentalne awangardowe przerywniki... Dodajmy może i najważniejsze - głównym współpracownikiem i współproducentem płyty jest ponownie Brian Eno. A album, mimo że awangardowy, elektroniczny, ponury itp. jest paradoksalnie źródłem niemałych przebojów - pewnie wielu pamięta "Heart's filthy lesson", a tym bardziej, znany również z wersji w duecie z Pet Shop Boys "Hallo Spaceboy" (wersja z płyty brzmi jak jakieś Prodigy). A przede wszystkim niesamowite "I'm deranged", niezapomniany początek i koniec piekielnej przejażdżki Zagubioną Autostradą.
Earthling (1997)
***1/2
Nathan Adler poszedł w długą, ale klimaty muzyczne "Outside" pozostały, a nawet uległy wzmocnieniu. Jeśli poprzednia płyta może leżeć w worze z napisem "elektronika", to tutaj jest już pełen industrial. Otwierający "Little wonder" brzmi jak Ministry - nachalny elektroniczny podkład i wściekła gitara. "I'm afraid of Americans" z kolei cieszy się wielkim uznaniem Trenta Reznora - nie raz remiksował ten utwór, często grywa go też sam na koncertach, choćby w Poznaniu. I taka jest cała płyta. Ci, co się lepiej orientują w tych klimatach, rzucają na prawo i lewo określeniami, że to jest drum n' bass, a tamto znowu inne jungle. Dla mnie ta płyta jest już za ciężka, idzie za daleko. "Outside" była świeża, spójna i opowiadała historię, przy tym muzyka była jeszcze trochę bardziej przystępna. Tu jest totalny atak na uszy, bardziej dla miłośników takich brzmień, niż dla muzycznych betonów mojego pokroju.
Hours... (1999)
****
Czym, po tych wszystkich zmianach stylistycznych, mógł u schyłku tysiąclecia zaskoczyć nas David Bowie? Czy w ogóle jeszcze czymkolwiek mógł? Okazuje się, że owszem. Nagrał album bardzo spokojny, wypełniony głównie klasycznie, poprockowo brzmiącymi balladami, bądź przynajmniej spokojniejszymi utworami. Właściwie tylko w "The pretty things are going to hell" jest nieco ostrzej. Reszta to przyjemne śpiewanie, w którego nastrój doskonale wprowadza otwierający album "Thursday's child". I tak miło sobie płynie ta płyta, poprzez półakustyczne "Seven", długie "If I'm dreaming in my life" czy orientalną instrumentalną miniaturę "Brilliant adventure". Czy Bowie spoważniał, uspokoił się na starość? Czy to może tylko chwila oddechu przed następnym wcieleniem?
Heathen (2002)
***
Bardzo dziwnie. Nie jest to prosta kontynuacja poprzedniej płyty. Trochę brakuje ładnych melodii (tu chlubnym wyjątkiem jest "Slow burn"), trochę może urozmaicenia kompozycji... - generalnie jestem o krok od stwierdzenia, że jest dość nudno. "Sunday" i "Cactus" są trochę bardziej żywiołowe, a reszta z jednej strony się dłuży, z drugiej utwory stają się zbyt do siebie podobne. Oczywiście Bowie jest Bowie, nie schodzi tu poniżej porządnego poziomu, ale w zasadzie nic więcej.
Reality (2003)
**1/2
Zaczyna się bardzo fajnie. "New killer star" to bardzo udany utwór, taki trochę Bowie w pigułce, ma sporo cech charakterystycznych dla jego twórczości, jeżeli w ogóle można tak powiedzieć, w przypadku artysty, który z dziesiątków pieców stylistyczny chleb jadał. "Pablo Picasso" zaskakuje (chociaż, zważywszy na tytuł, może wcale niekoniecznie zaskakuje?) dźwiękami w stylu flamenco, "She'll drive the big car" partią harmonijki, a "Bring me the disco king" jazzującym klimatem. Jednak to wszystko tylko ozdobniki kryjące dość nudnawy i konwencjonalny poprock, taki do radia (i wcale płyty nie broni fakt, że ukazała się dokładnie w moje urodziny). Tak właśnie wygladają "Fall dog bombs the Moon" czy "Try some, buy some". Nie zmienia tego wrażenia ani oniryczny "The loneliest guy", ani wprowadzający nieco ożywienia "Looking for water", ani całkiem zgrabny, choć z nieco zbyt dyskotekowym rytmem "Days". To jak dotąd ostatnia studyjna płyta Bowiego, a minęło od jej wydania już siedem lat. Czy nasz bohater zupełnie stracił pomysły, czy też może mozolnie przygotowuje coś, czym znowu zaskoczy nas, jak to robił już wiele razy? Czekamy...