AKT II TARNOPOL I OKOLICE
Pociągiem ruszyliśmy do Tarnopola. Ze Lwowa (który żegnał nas wielkim garażowiskiem, przez które przeciskał się pociąg) raptem jakieś trzy godziny, ale i tak mieliśmy rzecz jasna miejsca leżące numerowane. Pociąg miał dość daleką relację (już nie pamiętam, do Sum jechał albo do Czernihowa... a może jeszcze gdzie indziej, w każdym razie daleko), więc pasażerowie dłuższego kalibru od razu dostali też pościel - co ciekawe, część z nich od razu się w niej ułożyła, przebrawszy się w piżamopodobne stroje - a było wczesne popołudnie! W pewnym momencie pociąg stanął i nie ruszał przez długie minuty. Okazało się jednak, po informacji od konduktora, że awaria nastąpiła jakieś 300 metrów przed tarnopolskim dworcem, więc w przeciwieństwie do reszty pasażerów mogliśmy sobie spokojnie wysiąść, podejść troszeczkę i uznać, że dotarliśmy do celu kolejnego etapu wyprawy.
Tarnopol mieliśmy zwiedzić, bo podobno ładny, i potraktować jako bazę wypadową do kilku okolicznych miejscowości. Ta ładność była dość dyskusyjna - ja twierdziłem, że nie jest źle, w środku miasta dość zielony plac, ładny spory kościół dominikanów, przy centrum ogromny staw, o którym za chwilę, natomiast tak W., jak i M. stwierdzili że miasto jest okropne i nie chcą w nim zostać ani chwili dłużej, niż dyktuje to wyższa konieczność. No ale jeden nocleg trzeba wziąć. Znajdujemy go w hotelu, który mieści się w klasycznym sowieckim dziesięciopiętrowym bloku, między brudnymi szarymi podwórkami, gdzie śmietniki nie są opróżniane zbyt często. Natomiast obsługa hotelu jest bardzo miła (i czajnik pożyczyli), a standard pokoju i łazienki całkiem przyjemny - acz z ciepłą wodą dalej oryginalnie, na przykład jest we wtorki od 11 do 15, potem od 18 do 22 itp. Chodzimy trochę po tym Tarnopolu, kilka cerkwi, wspominani dominikanie, plac, pomniki Puszkina i króla Daniela Halickiego - ale jedziemy też na chwilę do Zbaraża. Zbaraż - wiadomo, oblężenie, Wiśniowiecki, Skrzetuski i Podbipięta ("Krwi! - zakrzyknął pan Zagłoba z pianą na ustach!"). Dodajmy że w ogóle "Ogniem i mieczem", zabrane przez M. na wyprawę, było częstym źródłem cytatów, a nawet wyznacznikiem stylu rozmów ("Panie Michale, czy pchnąć umyślnego do Zbaraża, że przybywamy?").
Dlaczego jazda wołoska zowie się lekką? Bo lekko ucieka, amen.
Zbaraż to dziś niewielkie i dość senne miasteczko, acz trochę śladów chlubnej przeszłości znajdziemy. Głównie kilka kościołów, w tym ogromny niszczejący polski, no i wspomniany słynny zamek. Sam zamek trochę rozczarowuje, bo jest takim dość topornym czworobokiem, ale położony jest na wzgórzu i otoczony dość imponującymi murami. Jakoś nie chciało nam się zwiedzać muzeum, więc przegnano nas z dziedzińca, ale pozwolono połazić po blankach.
Przy poszukiwaniu autobusu powrotnego do Tarnopola przyczepił się nas jakiś mężczyzna w sile wieku i zagadywał o tym i o owym. Że lubi Polaków, że Zbaraż trochę podupada, że Ukrainą rządzą idioci, że on nie chodzi do kościoła, odkąd żona księdza posmarowała mu kanapkę masłem ze złej strony... Odprowadziwszy nas na autobus (a oddajmy mu sprawiedliwość, że sami byśmy tak szybko nie trafili), prosi o jedną hrywnę na piwo, honorowo podkreślając, że kosztuje ono cztery hrywny, ale trzy to on ma i naprawdę prosi tylko o jedną. Dostaje, a my odjeżdżamy.
Przy okazji rozprawmy się raz a dobrze z prawdziwą zmorą podróżowania po zachodniej Ukrainie transportem publicznym w upalne lato. Otóż tamtejsi pasażerowie są przyzwyczajeni do upałów, na drodze jakiejś tajemniczej odnogi ewolucji. Nim im nie przeszkadza, że się pocą, że leje się z nich strugami, a każdą próbę otwarcia okna w autobusie kwitują groźnymi minami, protestami oraz krzykami, że wieje. Naprawdę niektóre kursy były ciężkie do wytrzymania.
Wieczór w Tarnopolu spędzamy nad stawem. Położony jest on praktycznie w samym centrum miasta. Ale co myślicie, gdy słyszycie "staw"? Pewnie, tak jak i ja, wyobrażacie sobie jakąś zapyziałą sadzawkę. Tymczasem jest to jakiś ogromny twór, który spokojnie można nazwać jeziorem, pływają po nim statki wycieczkowe, a nad brzegiem jest coś w rodzaju promenady z knajpkami i dyskotekami. Ale nawet piwko nad brzegiem, z zachodzącym Słońcem, chowającym się w stawie, nie zmienia zdania W. i M. na temat Tarnopola. Do wyznaczników specyfiki owego miasta dodajmy to, iż dotarcie na dworzec autobusowy wymaga przejścia przez jakieś gigantyczne straganiarskie targowisko, natomiast nad brzegiem stawu znajduje się plac zabaw, który ma wszystkie inne pod sobą. Głównym jego hitem jest zjeżdżalnia, która ma chyba z 10 metrów wysokości, a pierwsze 30% zjazdu jest praktycznie pionowe. Innym hitem jest zamek, wymieniany w przewodnikach. W rzeczywistości okazuje się całkiem zwyczajnym budynkiem, na który nikt z przechodzących nie zwróciłby uwagi.
Plan na kolejny dzień wygląda następująco: zwiedzić Krzemieniec, Poczajów, po czym spadać stąd najdalej jak się da. Na wszelki wypadek plecaki zabieramy więc ze sobą. Żegnamy się z hotelem, jedziemy do Krzemieńca, miejsca gdzie, na ten przykład, urodził się i wychował Słowacki Juliusz. Miasto Krzemieniec jest w sumie taką dość długą ulicówką, ale położoną w głębokiej dolinie, generalnie wygląda całkiem uroczo. Z braku przechowalni bagażu na dworcu, zostawiamy plecaki w przydworcowym hotelu (aby doń wejść, trzeba przejść przez bank). Zwiedzamy niebieską cerkiew, dawny cmentarz żydowski (niestety baaardzo zarośnięty i zdziczały, a naprawdę ogromny, położony na stoku wzgórza; na dodatek przechodzący pan ostrzega nas przed żmijami, więc, jako że mamy sandały, W. i ja, odpuszczamy szlajanie się po pozostałościach), dawne Liceum Krzemienieckie (chyba najsłynniejsza szkoła w Galicji, w kompleksie jest też imponujący fasadą kościół, gdzie - jak głosi tablica - ochrzczono Słowackiego), po czym wspinamy się na Górę Zamkową, zwaną też Górą Bony. To wzniesienie góruje nad miastem, a przyciągają nań spore ruiny późnośredniowiecznego zamku i fantastyczny widok na sam Krzemieniec i jego najbliższe okolice. Wspinaczka trochę nas męczy, zwłaszcza że dzień rano zapowiadał się pochmurno-deszczowy, więc mamy na sobie kurtki - a tymczasem zrobił się upał i bezchmurne niebo, ale warta jest wysiłku. Przy okazji zauważamy, że w mieście znajduje się kompleks... skoczni narciarskich!
Z Krzemieńca pojechaliśmy do nieodległego Poczajowa. Ławra Poczajowska to jedno ze świętych miejsc Ukrainy, ogromny kompleks sakralny, położony na wzgórzu zespół klasztorów i świątyń, górujący nad niezbyt wielką wioską. Plecaki nam ciążą, ale wchodzimy na wzgórze i musimy pogodzić się ze specyficznymi regułami - otóż W. nie pozwolą wejść na teren Ławry, ponieważ ma na sobie spodnie. Długie, do cholery, nie odsłaniające ani kawałka ciała - ale nie, kobiety muszą mieć spódnicę, inaczej nie wejdą. Faktycznie - mija nas jakaś wydekoltowana nastolatka, z niemal odkrytymi plecami i spódniczką ledwo zakrywającą górne fragmenty ud - tak, ona wejdzie. W. natomiast musi wypożyczyć spódnicę z wypożyczalni spódnic oraz dodatkowo zawiązać chustę na głowie. Klasyczna arafatka użyta do tej czynności nie wzbudza protestów.
Zwiedzamy bogaty, momentami oszałamiający kompleks i trzeba się zbierać. Wyjedziemy stąd gdzieś? Tak, panie, jest autobus do Tarnopola. Do Tarnopola? No dobrze... a kiedy? Hmmm... może za chwilę, a jak nie, to za półtorej godziny.
Aha.
Faktycznie, na przystanku rozkładu nie ma, natomiast ludzie się schodzą - miejsowi są, więc pewnie wiedzą, kiedy jest autobus. Schodzą się i schodzą, ale nic nie przyjeżdża. Może to ich hobby, czekać sobie na autobus ponad godzinę? Wygląda że tak, bo faktycznie kwitniemy na tym przystanku przez długie kwadranse, za jedyną atrakcję mając rzucanie kamykami w krawężnik tudzież bardzo ładny widok na wzgórze z Ławrą. Autobus w końcu przyjeżdża, nie zabiera wszystkich chętnych, ale nas jakoś mieści, po czym zapodaje jakąś objazdową trasę przez miliony wiosek, żeby wszystkich porozwozić. Dociera zatem do Tarnopola o takiej godzinie, kiedy wszystkie sensowne autobusy we wszystkich sensownych kierunkach już pojechały. Co nam zostało? Wróciliśmy jak niepyszni do "naszego" hotelu w bloku. Nawet ten sam pokój nam dali.
Ale rano to już naprawdę stąd spadamy. Wyruszamy do Brzeżan, bo podobno ładne miato, a przy okazji pochodził stamtąd marszałek Śmigły-Rydz. Faktycznie jest ładnie, zaniedbane to, ale ma swój miły prowincjonalny klimat. Plecaki zostawiamy w barze przy dworcu - a zakryte folią grube parówki świecą się tam złociście. Pierwszym zabytkiem są ruiny zamku. Ale nie dość, że fajne, to jeszcze starają się zrobić z nich coś sensownego, jest jakaś miniekspozycja, stare zdjęcia, fragmenty nagrobków - widać, że ktoś chce coś z tym zrobić, żeby nie popadało w dalszą ruinę, a to naprawdę w tym kraju nieczęste. Za zamkiem przyjemny plac zabaw, dalej ładny małomiasteczkowy rynek, niszczejące ruiny synagogi oraz kilka kościołów - w tym jeden polski i jeden ormiański. Ten ostatni jest ogrodzony i zabity dechami, ale M. przełazi przez płot, żeby przez szpary zajrzeć do środka, po czym odskakuje z przestrachem. Okazuje się, że tuż za drzwiami gapił się na niego... wypchany dzik!
Chcieliśmy pojechać do Buczacza, ale akurat nic nie jechało w tamtą stronę w najbliższym czasie, więc szarpnęliśmy się finansowo i wzięliśmy sobie taksówkę, którą przez sielankowy krajobraz jechaliśmy niecałą godzinę. Buczacz to miasto o tyle istotne w historii Rzeczpospolitej, że podpisano tam pamiętny (w ocenie historyków haniebny) taktat kończący wojnę z Turcją, oddający agresorowi Kamieniec Podolski. Małe to i miłe miasteczko, na wzgórzu ruiny zamku (ale nie zdążyliśmy tam pójść), na środku rynku ładny zabytkowy ratusz, kojarzący się nieco z krakowskim (bo w sumie sama wieża) - niestety otoczony rusztowaniami. Za kościołem ławeczka i hantle... Tu też spotykamy chyba największą ilość Polaków na metr kwadratowy - najpierw polskiego księdza w kolejnym kościele, ufundowanym przez Potockich, potem polską grupkę ów kościół zwiedzającą, a następnie polską grupkę spożywającą piwo w bardzo przyjaznym barze, gdzie i myśmy po kufelku albo i dwóch wychylili.
Problem gdzie jechać dalej (przez Zaleszczyki na Bukowinę, czy właśnie w stronę Kamieńca Podolskiego) rozwiązał się sam. Oto nadjechał autobus do Kamieńca. Będzie jechał prawie trzy godziny, ale zajedziemy jeszcze na tyle wcześnie, żeby spokojnie poszukać noclegu. Bierzemy? Bierzemy.
_________________ In an interstellar burst
I am back to save the Universe.
Ostatnio zmieniony czw, 30 września 2010 12:24:33 przez Peregrin Took, łącznie zmieniany 2 razy
|