Ok, najważniejsza część relacji na koniec:
Odcinek III - szlaki
Żółty ze Stronia do Kletna. Zimą na tym odcinku miałam niezłą zabawę, ale w sumie niewiele widziałam, choć to, co prześwitywało przez zamieć, obiecywało bardzo wiele. No i tak to czasem bywa, że obietnica, tajemnica prześwitująca zza zasłony jest ciekawsza, niż rzeczywistość podana wyraźnie, ostro, widoczna jak na dłoni. I trochę tego syndromu tutaj doświadczyłam. Proszę mnie tylko źle nie zrozumieć. Absolutnie nie mogę powiedzieć, żeby mi się nie podobało. Ani trochę nie żałuję zobaczenia tego miejsca latem i z czystym sumieniem polecam! Tylko... gdybyście widzieli, jak niesamowicie wyglądało to wszystko wtedy, w tej śnieżycy... wiedzielibyście, czemu tym razem oczywistość niezakłóconego obrazu była dla mnie dość brutalna, niczym stanięcie na twardym lądzie po podróży statkiem. Kiedy jednak pierwszy wstrząs minął i objawy choroby lądowej zaczęły ustępować, pojawiło się miejsce na docenienie widoków i zachwyt. Bo ten odcinek jest przepiękny w swej błogości i pastwiskowej sielskości rozległego, pofalowanego terenu. Odbijające od szlaku drogi pośród szpaleru brzóz kuszą i zwodzą do zboczenia z trasy... A zalew w Morawie z góry prezentuje się nader malowniczo. Potem widok na Młyńsko i wioskę w dole również niczego sobie.
No i samo Kletno...
Jeśli chodzi o dalszy odcinek - czyli z Kletna w stronę jaskini, to średnio za nim przepadam. W sumie pięknie dookoła, ale męczy fakt, że długo po szosie i że mało przestrzeni. Przyjemnie robi się na górze, koło parkingu, w okolicach Muzeum Ziemi, Które obejrzałyśmy tylko z zewnątrz. Za to podczas postoju obok na małe co-nieco dla nasycenia brzucha, bardzo przyjemnie sycił nam oczy ten widok:
Samej jaskini tym razem zwiedzić się nie udało, z powodu niepotrzebnie zbyt poważnie potraktowanej informacji o braku biletów.
Na pocieszenie była wspomniana już poprzednio kopalnia uranu. W drodze powrotnej dałam się uwieść ścieżkom brzozowym. Pierwsza wiodła na jakąś górę, bardzo przyjemna, ale że nie wiedziałam za bardzo, dokąd prowadzi i mapy wyjmować się nie chciało, to i zarządziłam odwrót. Druga okazała się wieść do Krzyżnika, ale potem skończyła się jakoś głupio i nie bardzo było wiadomo, którędy dalej - żeby zejść do Stronia a nie komuś do zagrody, więc zawróciłyśmy. Nie polecam jej jednak. O ile na początku faktycznie było uroczo, pejzażowo i malowniczo,
o tyle potem prowadziła wzdłuż wysypiska śmieci i klimat szlak trafił.
Niebieski a potem zielony - ze Starego Gierałtowa do Lądka.
Tym szlakiem chciałam iść już poprzednio, zabrakło jednak czasu. Przy czym zależało mi głównie na wędrówce jako takiej, ruinach zamku Karpień a potem to już samym Lądku. Wydawało mi się też, że będzie to traska prawie płaska, może lekko falująca co najwyżej, z niewielkim wzniesieniem na koniec. Nic z tego! Ok, dla normalnych ludzi pewnie taka jest, hehe. Dla mnie to jednak okazała się być przeprawa przez góry. No ale, po kolei. Sam Gierałtów bardzo lubię, szkoda tylko, że trzeba do niego było zasuwać po asfaltówce - co zresztą jest minusem wielu tras w tych rejonach.
Zresztą, uważne późniejsze przestudiowanie mapy (i okolicy) przyniosło odkrycie, że wcale nie koniecznie, no ale już było po fakcie...
No nic, początek szlaku niebieskiego okazał sie być trudny do znalezienia, z pomocą przyszli miejscowi. Za to droga była to bardzo urokliwa - znów przestrzennie, pastwiskowo, z drzewami, które wiedziały gdzie rosnąć, żeby odpowiednią malowniczość krajobrazowi dać.
Potem odcinek lasem i w końcu ruiny. Nie były one zbyt okazałe. Z zamku niewiele zostało, choć w sumie obawiałam się, że może być tego jeszcze mniej. Mimo wszystko, w zakamarkach pomiędzy zarośniętymi resztkami murów, kryła się nutka romantyzmu i tajemnicy. W dodatku spomiędzy drzew przebiła się panorama dalszych gór.
Dalsza droga znowu lasem, a potem... niespodzianka w postaci Trojaka. Z mapy wiedziałam, że w tym miejscu czeka mała wspinaczka na jakąś tam górkę po drodze, ale po samej tej górce nie spodziewałam się niczego szczególnego, może poza jakimś widokiem. Nic bardziej mylnego! Pomijając już fakt, że była znacznie wyższa, niż sądziłam, to przede wszystkim na jej szczycie czaiły się wielkie skalne formacje! Potężne i przytłaczające swoim ogromem, przypominały dobitnie o tym, że to szanujące się Sudety a nie jakiś tam Beskid.
I nie były bynajmniej jednorazowym wybrykiem, skalnych skupisk kryło się tam kilka. A wśród nich całkiem porządny punkt widokowy - dokładnie taki, jakie lubię najbardziej, czyli na skalnej półce, z podkręcającą atmosferę barierką.
Tak więc, proszę państwa, nie lekceważcie i nie omijajcie niepozornego Trojaka, bo wart jest fatygi!
Zejście do Lądka znów przez las, po drodze jedno małe, niegroźne zgubienie szlaku, i wyjście na najprzyjemniejszy z Lądkowych parków.
Czernica.
Na tę górę oczywiście wyruszamy z Bielic, no bo skąd by indziej. Tym razem idzie mi się lżej, niż poprzednio i nie gubię drogi.
Pierwszy odcinek jednak znacznie mniej efektowny, wtedy to była totalna baśń w tych kolorach i śniegach, a teraz cóż, zwykły szlak przez las. Dopiero Płoska staje na wysokości zadania. Nie wygląda już jak Narnia, ale i tak jest absolutnie bajkowa. Wszędzie ścielą się trawy w oszałamiająco słodkim odcieniu zieleni. Do tego nie mniej czarowne choineczki. No może to jednak jest Narnia, już po rozmrożeniu? Ścieżkę tym razem widać wyraźnie i nie sposób sobie wyobrazić, że mogłaby biec którędykolwiek indziej. Trudno uwierzyć, że w zimowej aurze wydawała się być możliwa wszędzie.
Wyjście na otwartą przestrzeń trochę rozczarowuje. Spodziewałam się szerokich panoram, tymczasem z lewej widok jest bardzo skąpy, z prawej nie ma go wcale. Dopiero przy podejściu na samą Czernicę - ale trzeba pamiętać, żeby się obejrzeć do tyłu - wyłaniają się na horyzoncie marzycielskie wzgórza a za nimi rozległe doliny i długie jezioro.
Sama Czernica tym razem w klimatach całkiem sprzecznych z nazwą - jasna, pogodna i przyjazna. I pełna smakowitych jagód.
Zejście (wciąż żółtym szlakiem) jest znacznie bardziej efektowne niż podejście. Widoków człowiekowi nie skąpi.
Zwłaszcza, kiedy dojdzie się do płaskiej drogi - idzie się i idzie wzdłuż rozległych panoram, nasycić się nimi można do woli.
Dochodzimy do skrzyżowania szlaków, początkowo planowałam iść żółtym aż do końca, ale dochodzę do wniosku, że nie chce mi się wchodzić do Stronia od strony, do której on prowadzi, i decyduję się na zejście drogą nieoznaczoną (która jednak okazuje się oznaczona, jako szlak rowerowy), przez Młynowiec. Wybór szybko zostaje nagrodzony kolejnym widokiem.
Choć potem, aż do Młynowca, ciągnie się już las. Ale to tu spotykamy ową dziwną długą chatę...
Śnieżnik
Znowu wybieram podejście już raz przebyte, z racji jego optymalności. Czyli niebieskim szlakiem z Kamienicy. Jak już pisałam, tym razem na drogę przez wieś nie narzekam, w każdym razie nie z powodu wrażeń wizualnych, które są bardzo błogie.
Za to daje się we znaki upał i brak cienia, stąd nie mogę się doczekać, kiedy zacznie się szlak i droga skręci w las. Idzie mi się znacznie wolniej i ciężej, niż poprzednio. O mamę też się boję, że nie dożyje do tego momentu. No, ale w końcu odbicie jest!
Tu dla odmiany, aż do pamiętnej wiaty, idzie mi się zdecydowanie łatwiej niż wtedy. Początkowo jest widokowo, potem bywa różnie, ale cały czas ładnie. Od wiaty w górę znowu doświadczam odwrócenia kondycji w porównaniu z wypadem jesiennym. Wtedy na tym odcinku dostałam pałera, teraz zdycham i zdaje mi się, że już nie dojdę... Jednak udało się dotrzeć do polany, od której droga robi się płaska. Tu zaskakuje mnie bajeczny widok, wówczas spod mgły nawet nie przeczuwany. A tu taka panorama na prawie wszystkie świata strony! W dodatku okazuje się, że otwarta przestrzeń będzie nam towarzyszyć przez znaczną część dalszej trasy.
Utwierdzam się w przekonaniu, że ten szlak na Śnieżnik to najlepszy szlak! (Chociaż innych nie znam.) Ale jak tu nie kochać tej cudownej ścieżyny?
Jedno tylko spotkało mnie tu rozczarowanie, za to poważne. Moje piękne źródełko wyschło! Może ono działa tylko kiedy pada deszcz? Nie wiem. Wiem, że licząc na nie wypiłam wcześniej prawie cały zapas wody, jaki miałam ze sobą. W rezultacie musiałam zakupić całą nową butelkę z schronisku, za którą zdziercy zdarli całe 6 zeta.
No nic to, za schroniskiem czekał odcinek drogi nieznany, poprzednio pominięty, przegapiony i ten przecież najważniejszy! O ile jego początkowa część z pewnością uroczo prezentowałaby się i we mgle,
o tyle dalej wszytko polegało już tylko na przestrzeniach i widokach i przestaję żałować, że wówczas szczytu nie zdobyłam.
Zmęczyłabym się tylko na próżno i nic z tego nie miała. I teraz ledwo się doczłapałam. Ale szczyt tej góry to dla mnie był jakiś obłęd! Zobaczyłam to i zwariowałam. Nie wiedziałam, w którą stronę mam pobiec. Niewiarygodnie rozległy i płaski prawdziwy dach świata, z niezmąconą panoramą na wszystkie możliwe strony. Ja tu zostaję! Na zawsze! - stwierdziłam. Tu jest niebo, a tam na dół nie ma po co wracać... -No, może z wyjątkiem obiadu - odezwał się jakiś nudny głos rozsądku, tym nudniejszy, że nawet wcale nie byłam głodna...
Głosu rozsądku jednak posłuchałam i grzecznie zeszłam do schroniska zjeść. A potem w dalszą drogę - czerwonym szlakiem w stronę Czarnej Góry.
Tu początkowo mniej widać, niż się jesienią spodziewałam, ale nie jest źle! Coś tam jednak tu i tam przebłyskuje.
Dochodzimy do skał, z których poprzednio bez większych rezultatów próbowałam coś dostrzec i tym razem jest już widok jak należy!
Potem w ogóle przestrzeni robi się więcej i jest się czym cieszyć. Tyle, że zmęczenie zaczyna dawać się nam porządnie we znaki. Powiedzmy wprost - moja kondycja - to tragedia, znacznie gorzej, niż na jesieni. Jestem wykończona, moja mama też. Biedna, pozbawiona choćby cienia zmysłu orientacji w terenie, potulnie chodzi trasami, które ja wyznaczam, mając przy tym do mnie jakieś zaufanie. Nie wiem, jak mam jej powiedzieć, że ta góra, która się wznosi przed nami w oddali, to jest właśnie ta Czarna Góra, którą mamy jeszcze dziś pokonać. Nie wiem nawet, jak mam powiedzieć to samej sobie... Nie mam pojęcia, jakim cudem udało mi się dokonać tego poprzednio (+ te dalsze górki po drodze?) i to w dodatku bez większego problemu! I jeszcze na dokładkę zmieścić się w przyzwoitym czasie? Nie mam bladego pojęcia!!! Teraz już jest prawie 19! Ja wiem, że upały robią swoje, no ale mimo wszystko...
Dziś jawi się to jako niemożliwość. Przychodzi mi do głowy zbawcza myśl, że może są jakieś dzikie ścieżki pozwalające górę ominąć, i twardo trzymam się tej nadziei. Przy najbliższym rozstaju dróg wyciągam mapę żeby ocenić sytuację. Uff! Nadzieja nie zawiodła, ulga spływa na me jestestwo - już stąd zejść się da bez problemu do Siennej. Tak też robimy, choć perspektywa zachrzaniania potem iluś kilometrów po asfalcie jest mało optymistyczna. W rezultacie samą Sienną traktuję jak przekleństwo, nie rozglądając się nawet po niej i ignorując jej ewentualne uroki. Zdołałam tylko dostrzec, jeszcze w drodze z góry, jak pięknie bieli się w niej kościół.
Potem po dotarciu do Stronia odkrywam wspominaną już górną drogę i tu zdolność do dostrzegania piękna okolicy powraca, aczkolwiek już tylko siłą woli zmuszam swoje zdjęte boleściami cielsko do przesuwania się naprzód i dotarcia do domu.
Z Międzygórza niebieskim, od przełęczy Puchaczówka zielonym - do Stronia.
Jak już wspominałam, samo Międzygórze wraz z jego wodospadem zobaczyć bardzo warto. A potem - trochę przez lasy, ale i w dużej mierze przez łąki - zalane słońcem, później lekko zamglone, ukwiecone, umotylone, cykające świerszczami, rozległe trawiaste pastwiska i pola. Krajobraz falował, ale nie forsował. Cóż mogę więcej powiedzieć? Bardzo przyjemna i niezbyt męcząca traska na zakończenie wyjazdu...
Aa, zapomniałabym wspomnieć - do Międzygórza jechałyśmy PKS-em i za jego oknami po drodze rozpościerały się widoki na okolice, którymi niestety przejść już żeśmy nie zdążyły. A szkoda wielka! Były to Krowiarki, na tym odcinku (przez Romanowo) obiecujące wiele, przecudne po prostu. Była i Bystrzyca Kłodzka, która wydawała się być bardzo ciekawa i warta zwiedzenia... No cóż... trudno... Szlaków, którymi nie udało się pójść, w tej części Kotliny Kłodzkiej, i tak zostało jeszcze sporo...