To naprawdę miało miejsce. Nie tylko podczas koncertów. ELP kilkakrotnie zamordował muzykę. Wbił nóż w moje ucho. Przebódł organ, duch uleciał. Bezduszne dłonie władczo katowały martwe instrumenty.
Legendarne trio, jedna z rockowych supergrup (Emerson z The Nice, Lake z King Crimson, Palmer z Atomic Rooster oraz grupy Arthura Browna). Podobno podczas formowania składu pod uwagę był brany Hendrix, ale niestety nic z tego nie wyszło. Jako ELP zafundowali rockowej publiczności nie tylko swoje kompozycje, ale również wariacje na temat klasyki oraz pokaz nieprzeciętnych umiejętności instrumentalnych, które niestety wielokrotnie prowadziły na manowce muzyki i były dowodem na to, że biegłość instrumentalna nie przykryje braków kompozytorskich. Zdarzało im się jednak nagrywać dźwięki piękne i intrygujące. Poniżej kilka słów na temat tego kontrowersyjnego w moich uszach zespołu. Za wielkiego znawcę dorobku się nie poczytuję, ale przecież sam zaproponowałem poruszenie tego tematu nieco szerzej.
„Emerson, Lake & Palmer” [1970]
Piękna okładka. Ptak z popiołów ulatuje? W sumie tak, każdy z muzyków uleciał ze znanych zespołów, by na własny rachunek przemierzać tereny niezbadane. Na debiucie efekty badań są bardzo interesujące.
Pierwszy w kolejce jest „The Barbarian”. Sfuzzowany bas, ciężkie klawisze, w całości instrumentalny. Wśród kompozytorów widnieją nazwiska wszystkich członków zespołu, jako czwarty jest wymieniony Bartok. Adaptacja pierwsza. Jak w wielu wypadkach nie mogę powiedzieć czy udana. Nie znam pierwowzoru. Trochę ze mnie ignorant… Ale sam utwór świetny. Po pierwszym uderzeniu robi się znacznie delikatniej. „Take A Pebble” wyszło spod pióra Lake’a. Miał chłop przepiękny głos! Ballada rozpada się wyraźnie na trzy części. Pierwsza i ostatnia pełni rolę klamry, a wewnątrz mamy ciche harce gitary, klaskanie, gwizdy oraz kapanie wody, a później pojawia się uroczy fortepian i kolejne instrumenty, a wtedy bardzo luźna atmosfera wyraźnie gęstnieje. Fenomenalne granie, bez napinania, pełne naturalnych brzmień. „Knife-Edge” to znów rockerski czad na bazie klasycznej kompozycji. Tym razem pomysłu użyczył Janacek. Utwór jest mocny, lekko połamany, ale nie przekombinowany. „The Three Fates” jest trzyczęściowym pokazem najróżniejszych brzmień klawiszowych. Od potężnych organów kościelnych po delikatne fortepianowe dźwięki. Chciałbym napisać, że to świetna wizytówka stylu Emersona, ale niestety tak nie jest, gdyż takie cacka w późniejszym dorobku już się nie pojawią. „Tank” jest natomiast, jak sama nazwa wskazuje, czołgiem. Na koniec Lake funduje największy hit nie tylko tej płyty. „Lucky Man”.
Ocena: **** ¼
„Tarkus” [1971]
Rozpoczyna się od wielowątkowego utworu tytułowego. Sam początek brzmi troszkę podobnie do łamańców z debiutu, ale moje ucho niestety nie wyłapuje już tej świeżości, która tam była obecna. Najlepsze są fragmenty z wokalnym udziałem Lake’a oraz… solówka gitarowa. Cała kompozycja trwa ponad 20 minut i przez wielu uznawana jest za arcydzieło większej formy muzycznej z początku lat siedemdziesiątych. Moim zdaniem jednak wiele brakuje do „Atom Heart Mother”, „Suppers Ready” czy „Close To The Edge”, ale oddajmy sprawiedliwość temu utworowi, gdyż „Tarkus” bije na głowę późniejsze „Karn Evil 9”.
Drugą stronę rozpoczyna „Jeremy Bender”, luźna ballada z knajpianym klawiszem. Nie lubię tego stylu. Niestety na końcu płyty pojawia się jeszcze kolejny koszmar w postaci „Are You Ready Eddy?”. Kiepsko ten rock’n’roll im wychodzi. A pomiędzy tymi utworami również nic szczególnego się nie dzieje. No może lekko niepokojące „Infinite Space” i następujące po nim „A Time And A Place” dają jakąś większą satysfakcję.
Album jest znacznie mniej przekonujący niż debiut. Metamorfoza obrazowo przedstawiona jest na okładkach. Był ptak, jest zwierzę-czołg.
Ocena: ***1/3
„Picture At An Exhibition” [1972]
Zamiłowanie do przeróbek muzyki klasycznej na modłę rockową Emerson przejawiał już w The Nice. Debiut nowej grupy zawierał dwie ciekawe wariacje. Tym razem wzięto na warsztat dzieło Musorgskiego, które zespół zaprezentował podczas występu w New Castle. Z oryginalnych „Obrazków z wystawy” wzięto kilka części i uzupełniono je własną twórczością. Nie potrafię powiedzieć, jak ta przeróbka ma się do oryginału, ale tego dzieła ELP słucha się z wielką przyjemnością. Standardowo należy wyróżnić utwory, w których śpiewa Lake oraz monumentalny finał w postaci „The Great Gatek Of Kiev”. Kto wie, czy to nie najwspanialsza kompozycja sygnowana nazwą ELP. Po niej jeszcze tylko „Dziadek do orzechów”, który chyba nie powinien się znajdować tym miejscu. Moje wydanie posiada jeszcze bonus w postaci „Obrazków” nagranych w studiu wiele lat po oficjalnej premierze. Wypadają niestety znacznie gorzej. Gdybym oceniał je osobno dostałyby *1/2.
Moim zdaniem ten album zamyka najlepszy okres w twórczości tego zespołu.
Ocena: ***2/3
„Trilogy” [1972]
Trzeci studyjny album to dalsza podróż w kierunku zapoczątkowanym na poprzednich płytach. Wszystko byłoby cudowne, gdyby nie to, że zespół zaczyna zwyczajnie nudzić. Dawno temu podczas rozmowy ze znajomym doszliśmy razem do wniosku, że Emerson, Lake & Palmer posiada dla każdego z nas jedną ulubioną płytę. Najlepsza jest ta, którą poznaliśmy jako pierwszą, a wszystkie kolejne są niestety jej kopią. Tak też w sumie czuję się przekopując się przez kolejną propozycję tego zespołu. W moim wypadku wszystko blednie przy debiucie.
„The Endless Enigma, Part 1” z pięknie podniosłym tematem wokalnym ładnie rozpoczyna całość. Potem krótka „Fuga” i druga odsłona „Enigmy”. „From The Beginning” jest kolejną urokliwą balladą w stylu Lake’a, a „The Sheriff” to następny wesołkowaty kawałek w knajpianym klimacie. A dalej płyta sobie trwa i w zasadzie nic nowego nie przynosi.
Ocena: **3/4
„Brain Salad Surgery” [1973]
Z tą płytą mam już poważny problem. Bo o ile patetyczne „Jerusalem” i balladowe „Still…” są przyjemne, o tyle pseudonowoczesna „Toccata”, barowy „Benny The Bouncer” i „Karn Evil 9” stają się po prostu nudne i mało zabawne. Dotyczy to przede wszystkim ostatniego, najważniejszego na tej płycie utworu. Trwa on prawie pół godziny podczas których dzieje się bardzo wiele, ale niestety nic z tego nie wynika. Zdaję sobie oczywiście sprawę tego, że ten album jest bardzo ceniony przez fanów, ale chyba tym razem forma przerosła wszystko. Dobrze, że chociaż okładka jest fajna.
Ocena: **
“Welcome Back My Friends to the Show That Never Ends” [1974]
Poprzednia płyta zamyka dorobek, który uznawany jest za klasyczny. Tutaj stykamy się z koncertowym podsumowaniem tego etapu. Dużo tej muzyki, prawie dwie godziny. Wykonania w zasadzie zachowują ducha oryginału. Niestety przyswojenie całości za jednym podejściem jest niezwykle ciężkie. W tej monotonii można jednak znaleźć ciekawe fragmenty np. cytat z „Epitaph” King Crimson wpleciony w „Tarkusa”, który później potrafi zaskoczyć dwoma fajnymi improwizowanymi fragmentami. „Take A Pebble” wchłonęło w siebie „Still…” i „Lucky Men” oraz spore ilości improwizacji fortepianowych (fragmenty „Three Fates”), co sprawiło, że jest chyba najjaśniejszym punktem tego albumu. Dalej już tylko element barowy w postaci „Jeremy Bender” i „The Sheriff” oraz „Karn Evil 9”, który niestety wyssał siły z piszącego te słowa.
Ocena: ** 1/4 (byłoby niżej, ale za „Take A Pebble” troszkę podnoszę notę)
„Works Vol. 1” [1977]
Zagubienia ciąg dalszy. „Works” z czarną okładką rozpada się na cztery części. Każdy z muzyków otrzymał po jednej stronie płyty winylowej, a na samym końcu zespół spotyka się razem w dwóch rozbudowanych kompozycjach. Pierwszy w kolejce jest Emerson, który funduje prawie dwudziestominutowy utwór fortepianowy zagrany razem z orkiestrą. W zasadzie jest on bardzo odległy od rockowej stylistyki i lokuje się na terenach przynależnych muzyce poważnej z fragmentami, które mogłyby zostać wykorzystane jako ilustracje w jakiejś hollywoodzkiej produkcji. Kompozycja niestety nie porywa, choć z całej trójki to właśnie Emerson jest najmniej irytujący. Drugą stronę zagospodarował Lake. I znając łatwość z jaką komponował wpadające w ucho ballady można było się spodziewać wysokich lotów. Oczekiwania były duże, ale niestety wszystko zdominował niezdrowy lukier i popowa konwencja. Głos ma co prawda nadal piękny, ale próżno szukać tutaj drugiego „Szczęściarza”. Kompletna porażka. Na otwarcie Palmer zafundował ciekawy utwór „The Enemy Of God” o charakterze klasycznym z dominującą rolą perkusji. „L.A. Nights” to granie zapowiadające okropną konwencję progrockową kolejnego dziesięciolecia przeplataną rock’n’rollowymi wstawkami. A dalej jest jeszcze gorzej. Vocoder w „New Orleans” sprawia, że bezwyrazowa kompozycja staje się wręcz okropna. Następne utwory niestety nie podnoszą poziomu tego wydawnictwa, a umieszczenie nowej wersji „Tank” można porównać chyba do chłostania martwego konia. Na koniec dwie kompozycje zagrane przez cały zespół. Najpierw „Fanfare For The Common Man” Aarona Copelanda, która próbuje przywołać ducha dawnych kompozycji zespołu. W porównaniu do tego, co działo się do tej pory na tej płycie, mamy wręcz prawdziwy powrót formy. Brzmienie jednak zapowiada już złą stronę następnej dekady. Natomiast „Pirates” brzmi jak musicalowa kompozycja, która na początku nudzi, a po kilku minutach zaczyna irytować.
Emerson **
Lake *1/5
Palmer *
ELP **
Ocena: *
„Works Vol. 2” [1977]
Biała odsłona. Kiepskie pioseneczki, które mogłyby być grane w kasynach Las Vegas niekoniecznie pod szyldem ELP. Ta płyta w porównaniu z częścią pierwszą ma jednak jedną zasadniczą zaletę. Nie rości sobie praw do bycia ambitną.
Ocena: * 1/8
„Love Beach” [1978]
Na nowy poziom wznosi już sama okładka. Boskie plaże skąpane w słońcu, nadziani i bardzo męscy osobnicy z nienaturalnie białymi zębami, owłosionymi klatami i wypchanymi portfelami oraz obowiązkowe palmy. Raj! Wróćmy do meritum… Co by złego o tej płycie nie powiedzieć, to jednak trzeba przyznać, że jest lepsza niż „Works”, choć tak naprawdę to nie jest żadna rekomendacja.
Ocena: *3/4
„In Concert” [1979]
Trzecia koncertówka. Repertuar przede wszystkim nowszy. Nim panowie przejdą do własnych kompozycji zaprezentują „Petera Gunna”, czyli temat skomponowany przez Manciniego. Od piątego utworu aż do końca wszystko brzmi naturalniej niż na ostatnich płytach, co trzeba policzyć zespołowi na plus. Spory w tym udział ma orkiestra, która pomaga zespołowi na tym koncercie. Atutem jest też odpowiednia ilość materiału, która w tym wypadku nie przerasta słuchacza jak to miało miejsce w przeszłości. Klasyczne numery w postaci „Knife-Edge”, „Piano Concerto No. 1” odegrane są co najmniej przyzwoicie. Na końcu znajdują się „Obrazki z wystawy” w znacznie okrojonej wersji. Oryginał co prawda lepszy, ale tutaj nie jest najgorzej.
W rozszerzonej wersji kompaktowej płyta nosi tytuł “Works Live”.
Ocena: **1/2
„Black Moon” [1992]
Pierwsza studyjna płyta nagrana po wielu latach przerwy i słychać to od pierwszego dźwięku. Ma być nowocześniej. I w sumie jest. Czuje się te eksperymenty brzmieniowe, które dominowały w latach osiemdziesiątych. Pierwszy utwór uderza wręcz dyskotekowym rytmem, ale brzmi to całkiem nieźle. Jest w tym wszystkim jakiś duch „90125” nagranej przez Yes. Podobnie jest w „Paper Blood”. I do samego końca po prostu dobrze się tego słucha. Postawiłbym nawet tezę, że to, jedna z lepszych płyt ELP. Na pewno najlepsza od czasu „Obrazków z wystawy”. I co z tego że inna?
Ocena: *** (ale przyjmijmy, że jest to niepełna trójka)
„Live At The Royal Albert Hall” [1993]
Chwilę po powrocie do żywych kolejna koncertówka. Chyba najlepsza jak do tej pory. Dobre brzmienie, niezły repertuar (wyrzuciłbym może „Pirates”), no i chęć grania. Słychać, że muzykom podoba się przebywanie razem na scenie, a cała układanka ma jakiś sens. Oczywiście wszystko odbywa się w granicach, do których ten zespół nas przyzwyczaił.
Ocena: *** 1/3
„In The Hot Seat” [1994]
To co było w miarę ciekawe na poprzednim albumie tutaj bezpowrotnie wyparowało. Zespół wylądował bezpowrotnie w rejonach nijakiego pop rocka. Czy czuje się tam dobrze? Tego nie wiem. Na pewno jednak fani nie byli zadowoleni, gdyż jest najgorzej przyjęty album ELP w ich dorobku. Co więcej, repertuar z tej płyty nie był chyba nigdy prezentowany na żywo, a to już o czymś świadczy. Czyżby panowie zreflektowali się po tym, jak już płyta znalazła się w sklepach? No nic, nie warto tutaj analizować żadnego z kawałków. I wiem, że to przykre, ale tej płyty nie warto nawet słuchać.
Ocena: *
“Live In Poland” [1997]
Kolejna koncertówka. Tym razem w pewien sposób niezwykła, bo zarejestrowana w Polsce. Repertuar jak najbardziej klasyczny i choć dobrze się tego słucha, to całość niczym ciekawym nie słuchacza nie ujmuje. Ot, kolejne nagrania… Lepiej chyba posłuchać „Live At The Rogal Albert Hall”.
Ocena: *** (za polski akcent)
Co prawda zabrakło notek o „The Return of the Manticore”, „Live at the Isle of Wight Festival 1970” i “Then & Now”, ale żaden z tych albumów w zasadzie nie przynosi niczego nowego, więc te recenzje nie są aż tak konieczne, bo miałyby rolę analogiczną do tych płyt.
Jak widać nie należę do wielkich fanów twórczości tego zespołu i muszę się przyznać, że dziwnie otwierało mi się ten temat. Co innego odpowiadać na czyjeś myśli. Byłoby mi więc bardzo miło, gdyby ktoś naświetlił ten temat od nieco przychylniejszej strony, bo przecież nie jestem nieomylny. A o The Nice, Emerson, Lake & Powel i Three trochę później. Muszę odpocząć.