THE ROLLING STONES 1963-67
Zespół do którego mam ze wszystkich najbardziej mieszane uczucia, czyli zgadza się,
you’re not the only one with mixed emotions. Z jednej strony czasem tworzyli porywającą mnie muzykę, pełną eksperymentów brzmieniowych i stylistycznych, z drugiej: bywali schematyczni i nudni (nawet w pierwszym okresie). Z jednej strony świetni muzycy, z drugiej: to wszystko byłoby na nic gdyby nie agresywna promocja. Z jednej strony śmiechu warta poza na złych chłopców, którzy – jak przyjdzie co do czego – potrafili śpiewać ładne piosenki o miłości, z drugiej: rzeczywiste flirty z narkotykami, okultyzmem, o groupies nie wspominając. Naprawdę trudno z tych fuckicznych biografii wydestylować muzykę, która przecież bywa tu niesamowita...
Single:
Come On *** i1/2
Muzyka Czakbery. Teraz mówią, że to był ich pierwszy kompromis – rzeczywiście, kultowy zespół (rhythm)bluesowy wydaje na pierwszym singlu piosenkę raczej popową i nawet - ou baby – cały zespół występuje w TV w tych samych garnitutkach... Ponieważ ja lubię ich bardziej popowe oblicze, ta zdrada nie jest dla mnie problemem, może gorsze jest to że ta piosenka cierpi na pewien syndrom półśrodka - ani to dobry czad ani świetna melodia... Zwraca uwagę zadziorna harmonijka i (nawet w tak ospałej aranżacji) świetny bębniarz. No i w tym czasie liderem zespołu jest Brian Jones, nawet śpiewa tu chórki.
I Wanna Be Your Man **** i ½
Muzyka Lenąmakartnej. Ja akurat lubię wersję Beatlesów, która zawiera niegroźny popowy czad z rozbuchanymi wokalami (nie Ringa) wyrazistymi ozdobnikami (w wersji Stones ginie ta opadająca gitara w refrenie) – ale tutaj brzmienie jest rzeczywiście przytłaczające, rzekbym: korzenne... Świetna gitara slide Brajana, dość niewydarzony jeszcze wokal, ale są chłopięco drapieżne emocje, dobrze!
Not Fade Away ***
Muzyka Badyholi. Kolejny charakterystyczny rys wczesnych Stones: Brajan na harmonijce (często zaczynali koncerty od tej piosenki, a potem I Just Wanna Make Love to You, tylko z Riczarcem na gitarze, która wcale nie była taka druga, okazuje się), Mik na marakasach, a kompozycja oparta na uparcie powracającym motywie. Niestety ja tu dobrej melodii nie znajduję, a tym razem na ten czad (jeśli tu jest) się nie łapię.
Tell Me słabe ***
Autorska piosenka (pierwsza podpisana jako Jagger/Richards, a nie Nanker Phelge czyli cały zespół) z pierwszej płyty, jak ktoś słusznie zauważył: „Merseybeat z drugiej ręki”. Taki pop mnie nie przekonuje, dziwnie to łzawe.
It’s All Over Now **** i 1/2
Nagrane w Stanach i produkcja rzeczywiście imponująca, ile na przykład daje ten tamburyn! Swietne chórki już tym razem Riczarca, który zaczynał odsuwać Brajana na bok, Mik coraz pewniejszy. Trochę solo zbyt mało finezyjne, ale to już są klasyczni wcześni Stones – świetne połączenie melodii z rokowym przytupem. No i fajna coda.
Time Is On My Side ****
Świetne, choć na krótką metę. Pomijając już te bebechy, niesamowite są te ich trójgłosy, z pozoru niestaranne i niechlujne, ale całkiem ciekawie pomyślane (jest jedna wersja The Last Time z telewizji gdzie do dziś się dziwię co tam ten Wyman powymyślał w dołach... a może nie trafił w dobry dźwięk?)
Little Red Rooster *****
Tutaj Brajan gra z takim mistrzostwem (zwłaszcza w drugiej zwrotce), że nie mam żadnych ale. Obok Albatrosa Fleetwood Mac mój ulubiony utwór stricte bluesowy. Nie mam pojęcia jak to weszło na pierwsze miejsca na listach... Szkoda że teraz tak nie ma...
Heart of Stone **** i ½
Coraz bardziej zawiesiste brzmienie, coraz więcej duszy w wokalu, coraz bardziej wyrafinowane solówki, wszystko idzie w dobrym kierunku.
The Last Time *****
Pierwsza genialna kompozycja Mika i Kifa. Uporczywy temat gitary trzyma wszystko w ryzach, ale wokale też robią wielkie wrażenie (Jagger w codzie i ten charakterystyczny melizmat Richardsa na słowie „time”). Świetnie zbudowane napięcie. Niestety uformowanie się spółki autorskiej Jagger/Richards oznaczało początek końca Brajana. Na stronie B dobrze nieznany utwór Play With Fire ****.
(I Can’t Get No) Satisfaction **** i1/2
Ach ten Czarli grający na jeden (pozdro Kajo!), ach ten tamburyn, ach ten wokal Jaggera wzratający od mruczenia do krzyku, no dobrze, ach ten rifff!
Get Off Of My Cloud ****
A ten jakoś lubię mniej, nie wiem nawet dlaczego, bo wydaje się bardziej zaawansowany kompozycyjnie niż Satisfaction i czad też większy. Uwielbiam za to jak, pod sam koniec, któryś spóźnia się z „hej”
As Tears Go By *** i ½
Singiel tylko amarykański, żeby nie było że starają się skopiować Yesterday. Ładne, ale dla mnie takie jakieś nietrwałe.
19th Nervous Breakdown *****
Łooo, ten numer uwielbiam! Wszystko mi tu dokonale pasuje, riff, melodia, wstawki Czarljego na tomach (!!!) i przeszywające uderzenia w talerz, harmonie, no i przede wszystkim ten bombowcowe opady Wymana w codzie. Przy jednym wersie w wyciszeniu wyraźnie zagięła się taśma. Podobało mi się co odpowiedział Brajan na pytanie dlaczego Mik jest tak bardzo wbity w instrumenty: „my jesteśmy The Rolling Stones a nie Mick Jagger”.
Paint It Black *****
W pierwszym wydaniu było błędnie wydrukowane “Paint It, Black” co naraziło zespół na zarzuty o rasizm. Wtedy oczywiście było: „to nie my, to Decca!”, teraz na składankach bywa że przecinek znowu się pojawia... Sam utwór znowu niesamowity, od sitaru po wokal. Największe wrażenie robi na mnie znowu końcówka (Stonsi miszczami cody?), z tym przełykającym ślinę basem, dobrze że trwa tak niewiarygodnie długo (przynajmniej na Forty Licks)!
Mother’s Little Helper *****/ Lady Jane *****
Znowu świetne numery. Pierwszy jakim się świetnym spiętrzeniem zaczyna , no i ten śmieszny motyw przewodni... Drugi to Stonesi w odcieniu wiktoriańskim, śpiewający o wierności (!), Brajan na dulcimerze, bardzo bardzo piękne...
Have You Seen Your Mother Baby Standing in the Shadow? ****
Trąbki bardzo napastliwe (i dobrze!), świetna częśc środkowa, szkoda że słaba produkcja i nie bardzo słychać perkusję.
Let’s Spend the Night Together *****/ Ruby Tuesday ****
W roku 1967 Stonsi zajmowali się głównie narkotykami i procesami o ich spożywanie, zapewne utracili kontrolę artystyczną nad swoimi działaniami co sprawiło że... jest to mój ulubiony rok w ich karierze. Stonsi zaczęli grać psychodelizujący pop, a później po prostu psychodelię. A tutaj nie ma nic z psychodelii tylko świetne poączenie popu z elementami murzyńskimi. Niechlujne trójgłosy (Jagger + Richards + Richards) przekraczają wszelkie ale to wszelkie granice z podręcznika harmońji – osiem gwiazdek! No i te organo, ile w tym żaru!!! Nad wszystkim czuwa Czarli i jego akcenty na jeden. Znowu świetne zatrzymanie w środku i znowu świetna końcówka. Na drugiej stronie utwór który czasem mi odpowiada do końca, a czasem nie. OtoKar go śpiewał na jednym koncercie The Round Triangle. Osobiście wzrusza mnie to że Riczarc i Łajmen grali tu razem na jednym kontrabasie (jeden poruszał smyczkiem, drugi – palcami po gryfie). No i przepiękny flet Briana Jonesa – te jego wszystkie sitary, dulcimery, marimby, mellotrony... jest dla mnie prawdziwym mistrzem drugich skrzypiec.
We Love You *****/ Dandelion *****
Dla wielbicieli Stonesów bywa to najbardziej nie do zniesienia singlem Stonsów bo tutaj NIE MA GITAR, jest czysta pop psychodelia – na stronie A Brajan szaleje na mellotronie i Beatlesi pomagają w chórkach, na stronie B klawesyn, klawacórka, falseciki, zieleń, dziecięcość. Po obu stronach wyraźnie koszule w kwiaty. Dla mnie super.
(pomijam tutaj single z Madżesties)
Jumpin' Jack Flash ***
Tu się kończą Stonsi których ja lubię. Zaczynają się gołe szkielety, otwarte stroje gitar, maniera wokalna Jaggera, piosenki otwarcie seksualistyczne i z motywami satanistycznymi w tekstach, ciężkie narkotyki w tle, brak ornamentów w aranżacjach oraz (największy zarzut) powtarzalność. Potem oczywiście bywały perełki (You Can’t Always Get What You Want, Wild Horses), ale dla mnie to już ZDECYDOWANIE nie to. Przekazuję głos Pippinu.
Albumy:
(uwaga! Jest wiele zawirowań w związku z wersjami brytyjskimi i amerykańskimi – w dyskografii Stonesów syf jest największy, bo – w odróżnieniu od płyt Beatlesów – nie wiadomo która wersja jest kanoniczna; ja się odniosę do płyt brytyjskich)
THE ROLLING STONES (1964)
(Best song: I Just Want To Make Love To You)
THE ROLLING STONES NO. 2 (1965)
(Best song: Off The Hook)
OUT OF THEIR HEADS (1965)
(best song: Mercy Mercy)
nie znam ich dobrze w całości, dla mnie generalnie najlepiej jest gdy odchodzą jak najdalej od bluesa
AFTERMATH (1966)
(best song (poza singlowymi) Goin’ Home)
podobno przełomowa płyta w dziejach rocka, dla Stonsów też, bo wypełniona – po raz pierwszy – w całości autorskimi piosenkami, dla mnie niestety raczej nudnawa (poza piosenkami z singli)
BETWEEN THE BUTTONS (1967) **** i ½
(best song: Cool Calm and Collected)
ooo, bardzo brytyjska, popowo-kinksowa, ale też bardzo zadziorna płyta, niezbyt lubiana przez fanów, ja uwielbiam, ile tu ozdobników, małych rzeczy które wręcz tuczą me uszko! Cool Calm & Collected i inna zagrywka na dziwnym instrumencie po każdej zwrotce, All Sold Out z genialnie przesuniętą do przodu wstawką perkusji – gubię się w tym!, świetna Miss Amanda Jones nieco w starym stylu, niepokojące Yesterday’s papers, przepiękny akordeoniec w Back Street Girl... Pod koniec płyty bywa nudnawo ale i tak – jak na album Stonesów – fajnych melodii jest tu więcej niż gdziekolwiek, a numer Please Go Home to mi w ogóle przypomina... Izrael
THEIR S***NIC MAJESTIES REQUEST **** i ½
(best song: kilka by się nadawao)
no, jest trochę problem z tytułem, ale w zasadzie to taki żarcik (zamiast formułki „Britannic Majesties” z brytyjskiego paszportu zrobili „satanic majesties” i na razie to tyle, w tekstach nie ma nic satanistycznego), niektórzy wzdrygają ramionami że to niby Sgt Pepper dla ubogich, mi się bardzo podobają takie utwory jak 2ooo Light Years From Home z dramatycznym mellotronem od tyłu, świetna Citadel, przepiękna She’s a rainbow oraz bardzo ładny autorski utwór Billa Wymana (okraszony jego chrapaniem nagranym gdy mu się zasnęło w studio – nie wiedział że to zostao dodane do utworu, musiał się nieźle wkurzyć gdy pierwszy raz słuchał płyty). Jest jeszcze zupełnie niestonesowy utwór Gomper z sitarem i pistrzałkami oraz klimatyczna Latarnia. Nawet Kiss grywa jeden utwór z tej płyty. Całość psują naciągane ni to jamy ni to nic.
Oddaję głos Pippinu.