Szkic tej recenzji napisałem kilka miesięcy temu po jednym z najbardziej wstrząsających filmów, które widziałem...
Pomieszanie z poplątaniem
"A.I. Sztuczna inteligencja" Stevena Spielberga. Film kuriozalny. Tak beznadziejny, tak STRASZNIE zły, że aż jakiś urok w tym zaczynam odkrywać... aż przypomnę sobie, jaką traumą było przebrnięcie przez cały seans i wtedy urok jakby blednie
Chciałbym zwrócić uwagę na nieprawdopodobny miszmasz, jaki występuje tu na poziomie konwencji.
Najpierw mamy całkowicie niepotrzebny wstęp stanowiący zapowiedź
filmu katastroficznego o podłożu ekologicznym. Szybko pojawia się
motyw Doktora Frankensteina, wchodzą
moralne dylematy, ale wątek ten pozostaje niedokończony, zarzucony na korzyść
kina familijnego z melodramatem pociągniętym tu do skrajności.
Po jakimś czasie trwania powyższego, gdy następuje przełamanie akcji i bohater zostaje porzucony w lesie, trafiamy na wyjętą z kontekstu scenę
futurystycznego seansu nienawiści ludzi do robotów.
W momencie absurdalnej ucieczki bohatera z powyższej opresji mój system nerwowy nie wytrzymał i musiałem wyjść z pokoju. Wróciwszy po jakimś czasie wywnioskowałem, że kolejna część była czymś w rodzaju sekwencji o charakterze
przygodowo-młodzieżowym. Wydawało się to nawet nie takie złe, ale nagle
powrócił doktor Frankenstein, tym razem nie wydaniu moralitetowym, lecz znów
melodramatycznym.
Potem następuje krótka sekwencja przeniesienia
w świat bajkowy, wreszcie próba stworzenia
epilogu w odległej przyszłości, chyba w stylu końcowej części Odysei 2001 albo Wehikułu czasu, i znów
z akcentami katastroficzno-klimatologicznymi, jednak co zabawne okazuje się to wcale nie być właściwym epilogiem, ponieważ wszystko kończy się jeszcze jednym, jeszcze skrajniejszym wydaniem
melodramatu z silnie zaznaczonym (ale czy świadomie?) wątkiem kompleksu Edypa.
Ów niezrównany stylistyczny kompot wydaje się całkowicie przypadkowy. Nie ma tu żadnej gry konwencją, żadnych postmodernistycznych oczek do widza. Jedyny film, który mi przychodzi do głowy, który może się równać z A.I. pod względem niepohamowanego skakania po konwencjach, to Rocky Horror - tam jednak ten miszmasz jest celem samym w sobie. Można powiedzieć, że taki cel to hochsztaplerka, erudycyjne popisywanie się itp., tym niemniej Rocky Horror jest pod tym względem w pełni świadomy, gra z widzem poprowadzona jest mistrzowsko, w wyniku czego film może mieć mnóstwo uroku, jeżeli kogoś nie zniesmaczy na serio.
Tymczasem kiedy myślę o filmie A.I. mam przed oczyma obraz twórców jako dorosłych chłopców, do których nagle dotarło, że mają okazję zrealizować marzenie życia i stoją z rozdziawionymi gębami, z takim wielkim WOW, i mówią sobie "tak!!! zrobimy to!
zrobimy to i będziemy się bawić jak nigdy w życiu, i nic, ale to NIC nie będziemy się przejmować tym, co ktoś powie!".
Urocze to samo w sobie, ale szkoda że owocu ich zabawy nie da się oglądać
Bo co najgorsze
każda z tych konwencji występuje w swoim najgorszym wydaniu!
Część katastroficzna jest całkowicie pozbawiona sensu.
Doktor Frankenstein reprezentuje samo gadanie i jest nieskończenie nudny.
Część melodramatyczna jest to pełen CZAD. Postaci matki i ojca prześcigają się w tym, kto
gorzej zagra, a zmiany ich postaw w kolejnych momentach są całkowicie nieuzasadnione, za to bardzo dramatyczne.
Futurystyczny seans jest totalnie sztuczny, efekty jak z Akademii Pana Kleksa, sceny niszczenia robotów jak z taniego kina klasy B, tyle że z użyciem najnowocześniejszych technologii efektów specjalnych (co jest wewnętrznie sprzeczne, ale tak to właśnie wygląda), zachowanie ludzi niepodobne do niczego, a postać pana w kapeluszu w ogóle stanowi karykaturę człowieka jako takiego.
Sekwencja przygodowa wydaje się być stosunkowo najlepsza, może dlatego, że jej większą część opuściłem
. Cóż z tego, skoro oparta jest o postać graną wprawdzie nieoczekiwanie dobrze (przez Jude'a Lawa), i nawet potencjalnie interesującą, ale z punktu widzenia narracji pozbawioną żadnego znaczenia: jego pojawienie się i udział w opowieści nie wnosi absolutnie NIC, ani z punktu widzenia przebiegu wydarzeń, ani z punktu widzenia wewnętrznych przeżyć głównej postaci, ani też sama nie podlega żadnej istotnej przemianie.
W scenie spotkania z profesorem uderza przede wszystkim jej przegadanie oraz maksymalna drętwota Williama Hurta.
W sekwencji bajkowej, choć trzeba przyznać, że jest ładna wizualnie, nic się nie dzieje. Patrzy na tę Wróżkę i patrzy.
Epilog-nie-epilog z przyszłości wizualnie znów piękny, ale też niesłychanie nudny i powolny.
Zaś zakończenie z matką, która x razy musi powtórzyć, że chłopca kocha (naprawdę
musiała to w kółko powtarzać?!
), jest wręcz nie do
wytrzymania.
O CO W TYM W OGÓLE CHODZIŁO???