Relację z mojej zeszłotygodniowej wyprawy czas zacząć:
Dzień 1 - przyjazd
Wkrótce po opuszczeniu deszczowo-mglistego Chorzowa pogoda zaczęła się poprawiać. Pojawiły się fragmenty nieba, coraz częściej wyglądało słońce. Przez to nabrałam (jakże złudnej) nadziei, że może tak już przez cały mój wyjazd zostanie...
Kiedy wjechałam już w obszar Sudetów, zostałam powitana przez olśniewający spektakl świetlny w wykonaniu chmur, słońca i gór. Żałowałam, że nie mam na wierzchu aparatu. Z drugiej strony, pomyślałam sobie, że może to i dobrze, że niektórych pięknych rzeczy nie udaje się utrwalić, bo przez to są one tym bardziej niezwykłe i cenne...
Wkrótce uświadomiłam sobie, że w tym dziwnym miejscu przytłaczająca większość samochodów ma w rejestracji moje inicjały (z uwzględnieniem imion obojga)... dość osobliwe uczucie.
Do Stronia Śląskiego, gdzie miałam nocleg, udało mi się, wbrew obawom, dotrzeć jeszcze za dnia. Zmęczona wczorajszym straszliwym błądzeniem w Chorzowie, ucieszyłam się, że nie będę musiała tutaj szukać swojej kwatery po ciemku. Droga zresztą była prosta, więc dość szybko dotarłam na miejsce i udało mi się jeszcze wyruszyć na zakupy połączone z małym zwiedzankiem. Szkoda tylko, że wraz z moim wysiąściem z PKSa zaczęło padać i tak oto definitywnie skończyły się marzenia o ładnej pogodzie. Pomimo niedzieli i w sumie dość późnej pory, o dziwo udało mi się dostać coś na jutrzejsze śniadanko. Przy okazji rozejrzałam się trochę po samym Stroniu, nie za dużo niestety, bo jednak powoli zaczynało zmierzchać. Miasteczko okazało się być znacznie większe, niż się spodziewałam. I generalnie bardzo spodobało mi się, pomimo paru brzydkich elementów typu straszny zielony budynek w samym centrum. Jednak ogólnie atmosfera architektoniczna wg mnie bardzo miła, zwłaszcza wieczorami w deszczu i świetle latarni.
Dzień 2 - Śnieżnik
Po koncercie w Chorzowie miałam przyjemność porozmawiać z ekspertem od tych stron, czyli Gerem.
Usilnie doradzał mi podjechanie do Kletna, pójście na Śnieżnik żółtym szlakiem i powrót czerwonym. I prawie się dałam namówić.
Właściwie już byłam zdecydowana iść tą trasą, ale... popatrzyłam jeszcze raz na swoją mapę. Do Kletna obecnie nic nie jeździ, to raz. Szlak żółty wygląda na znacznie bardziej męczący, niż upatrzony sobie wcześniej przeze mnie niebieski, to dwa. A moja kondycja... no, wiadomo, tragedia. Ile czasu zająć mi może cała ta droga, nie mam pojęcia. Decyduję się więc na swoją pierwotną wersję podejścia - jadę do Bolesławowa, dochodzę do Kamienicy i stamtąd na szczyt niebieskim.
Bolesławów sam jest ok, ale Kamienica już mi się nie podoba. Jakaś taka, ja wiem... niechlujna i źle się komponuje z otaczającą przyrodą. Trochę mi się dłuży trasa asfaltowa przez nią. W końcu docieram jednak do mojego szlaku i odbijam w piękną czerwoną jesienną leśną drogę. Na dzisiejszej wyprawie cieniem kładzie się fakt, że od rana bez ustanku pada deszcz, co niestety odbija się przede wszystkim na widokach - toną we mgle. Jedynie na początku wspinaczki co nieco prześwieca zza drzew.
Pozostaje mi cieszyć oko kolorami najbliższego otoczenia, a na te przynajmniej narzekać nie mogę.
Droga pod górkę w końcu jednak dała mi się we znaki. Zaczęłam odczuwać zmęczenie i przede wszystkim głód. Niestety, kiedy leje i wszystko dookoła mokre, dość trudno zrobić sobie piknik na pierwszym lepszym napotkanym pniu. A ja tu mam wrażenie, że jak zaraz czegoś nie zjem, to padnę. Zaczynam się wkurzać, że nie dbają tu o turystów, nie poustawiali zadaszonych wiat, pod którymi można by spocząć... oj, przydałaby się jakaś, naprawdę, wzdycham sobie. 'Mówisz i masz' - uśmiechnął się w tym właśnie momencie Pan Bóg gdzieś na górze. I oto zza zakrętu wyłoniła się wiata!
Jedyna, jak się potem okazało, na całe podejście. Szczęśliwa, usiadłam, pojadłam, popiłam, przy okazji zmarzłam trochę i ruszyłam w dalszą drogę, która szybko mnie z powrotem rozgrzała.
Teraz muszę się przyznać, że kiedy siedząc nad mapą, zastanawiałam się nad wyborem tras, którymi będę chodzić, z lewej strony Stronia rzuciły mi się w oczy Krowiarki. Nabrałam chęci na sprawdzenie, czy faktycznie rosną w nich legendarne pionówki i czy można je spotkać jeszcze o tej porze roku. Jednakże prespektywa spotkania ze strzegącymi ich pająkami skutecznie zniechęciła mnie do wyprawy w te okolice.
Teraz jednak, w drodze na Śnieżnik, w połowie października, natknęłam się na piękne, okazałe i pyszne jagody
Więc jeśli pionówki to taka specjalna, październikowa odmiana jagód (teraz myślę, że tak, choć kiedyś posądzałam je o pokrewieństwo z poziomkami), to tak, proszę państwa - one NAPRAWDĘ ISTNIEJĄ!!!
(I to nie tylko w samych Krowiarkach, rozmnożyły się już na boki
) Pająków nie było.
Dotarłam do długiego płaskiego odcinka szlaku. Teraz, kiedy odpadł problem w postaci zmęczenia, a droga zamieniła się w wąską ścieżkę pomiędzy mchami i mgłami i klimat zrobił się wręcz narnijny, poczułam się szczęśliwa i bardzo zadowolona z siebie, że wybrałam właśnie ten szlak. Brak widoków wciąż doskwierał, ale wobec magii tego miejsca stał się mniej dokuczliwy.
W pewnym momencie trafiłam na coś czarującego - wytryskujące ze skały źródełko opadające do małego stworzonego przez siebie wodnego oczka. Cudo! Niech żyją takie niespodzianki na szlakach!
Napiłam się z niego wody. Była cieplejsza od deszczu.
Później trafiłam na kolejne obfite jagodowisko. W tym czasie deszcz stopniowo zmienił kolor na biały. Najwyraźniej Śnieżnik postanowił przywitać mnie w sposób godny swej nazwy. Ja tymczasem zaliczam nowe, niezwykłe życiowe doświadczenie - jedzenie jagód prosto z krzaka podczas, gdy na głowę pada śnieg.
W końcu dochodzę do zatopionego we mgle schroniska.
Obawy, czy wobec pory roku i niemal zerowej frekwencji turystów na szlaku, będzie czynne, przeplatały się z nadzieją płynącą z posta Natalii, która pisała o jedzeniu w nim obiadku w jeszcze późniejszym terminie. Okazało się czynne! Wchodzę do ciepłego środka, przemoknięta do suchej nitki, mój plecak również wykazał się zerową wodoodpornością. Za obiadek płacę więc panu ociekającym banknotem. Po obiadku wyciągam mapę i zastanawiam się nad dalszą trasą. Gero radził czerwony szlak. Kręcę trochę na niego nosem, długi jest i jeszcze po drodze parę razy pod górkę, czego nie lubię. Jak już raz zdobyłam szczyt, to potem chcę tylko w dół. Ale z drugiej strony... jest jeszcze wcześnie, spory odcinek żółtym zamierzam jeszcze pójść pojutrze... Daję się skusić na czerwony!
Po wyjściu ze schroniska uderzyła we mnie fala lodowatego wichru. Klnę siebie za to, że nie wpadłam na pomysł wzięcia ze sobą rękawiczek. Biegnę czym prędzej żeby uciec z otwartej przestrzeni i znaleźć się między drzewami. Tu nieoczekiwanie, po raz pierwszy tego dnia, przestaje padać i w ciągu zaledwie ułamka sekundy znika gdzieś mgła.
Nie na długo, niestety. Zanim doszłam do miejsca, z którego mogłoby być coś widać, mleko powróciło. Od tej pory jednak co jakiś czas zdarzały się miłe i coraz dłuższe przerwy w opadach.
Szlak ma wielki potencjał widokowy, niestety z racji mgieł niewykorzystany. Nie mam wątpliwości, że przy ładnej pogodzie musi być tu fantastycznie. No cóż, wiem, że będę musiała jeszcze kiedyś tu wrócić! Mimo wszystko nie żałuję, że tędy poszłam. Młode choinki wśród czerwonych traw są pełne uroku, czasem wprowadzają atmosferę radosną i lekką, czasem robi się nieco straszno - ale zawsze pięknie.
Po drodze trafiają się i skałki, wdrapuję się na nie, ciekawa, jak wiele zdołam z nich zobaczyć. No, niezbyt wiele, niestety.
Bardzo do gustu przypada mi czerwony wąwóz wiodący na Czarną Górę.
Szczyt Czarnej Góry - ku mej radości - również skalisty.
Radość jednak wkrótce zamienia się w lekką panikę, bo oto dalej w dół wiedzie kilka ścieżek i nigdzie żadnego oznaczenia, którą z nich trzeba pójść. Najpierw kawałek poszłam jedną, nie znalazłam szlaku. Potem kawałek drugą, również zawróciłam. Potem trzecią zeszłam odcinek całkiem spory, zanim uznałam, że i tu trzeba się poddać. Wkurzona, że znowu mam tyle pod górkę, wracam na szczyt i raz jeszcze próbuję drogi środkowej. Tu po jakimś czasie dostrzegam oznaczenie szlaku i oddycham z ulgą. Przyspieszam, świadoma, że już późno. Niestety, droga mokra jest i zdarza mi się co jakiś czas niebezpieczny poślizg. Po jakimś czasie zchodzę poniżej poziomu chmur i wreszcie mogę cieszyć się widokami. Niestety, zaczyna już lekko zmierzchać i aparat nie bardzo sobie z tym radzi, choć dla mojego oka wciąż jeszcze jest jasno.
Śpieszę się jednak coraz bardziej, żeby dotrzeć do Stronia jeszcze za dnia. I w końcu staje się to, co się stać musiało - wpadam w poślizg nie do opanowania i ląduję w samym środku okazałego błocka. Dzięki Bogu, był to odcinek drogi dość płaski i miękko-trawiasty, przez co upadek nie kończy się śmiercią lub kalectwem. Ale spodnie i buty całe ufajdane. No pięknie! Teraz to lepiej, żebym do cywilizacji dotarła już po ciemku. Nic z tego. Docieram, kiedy jest jeszcze dość jasno. Szczęśliwie proces ściemniania postępuje już szybko i wkrótce stan mojej odzieży zostaje litościwie ukryty przed ludzkimi oczyma.
Do domu docieram ok. 19, rano wyszłam przed 9. A to oznacza, że pokonałam tę drogę dokładnie w takim samym tempie, jak swego czasu Gero i Crazy. Wierzyć mi się nie chce, jak to jest możliwe. Czyżby niebieski szlak, którym szłam faktycznie był o wiele lżejszy od żółtego, mimo - na oko - tej samej długości? A może - czyżby nie było ze mną aż tak źle?
Ponieważ wszystko, co miałam na sobie/ze sobą (z aparatem włącznie
) jest całkowicie mokre, dzień zakańczam rozkładaniem tego wszystkiego gdzie się da w celu wysuszenia. Przy okazji błogosławię siebie za pomysł wzięcia spodni i butów na zmianę. Już jutro będę błogosławić jeszcze bardziej...
cdn.