Dobra, to może trochę konkretów, co?
Professor Nutbutter's House of Treats – zaczyna się od jakiejś parady chyba. Wesoła muzyczka, szum ulicy, brawa i nagle wyłania się z tego bulgot basu... i potem nie ma przebacz. Od razu czuć, że to jakby połączenie ciężaru z PORK SODY z myśleniem o piosenkach z pierwszych dwóch studyjnych płyt. Nie jest więc łatwo, ale doszło więcej kolorów i brzmienie ma w sobie więcej ostrości, nic nam się na klatki piersiowe nie zwala, a jeśli nawet, to trochę oddychać pozwala... Nie jest to zbyt przebojowy kawałek. Sporo tu hałasu, folgowania różnym chęciom ucieczki na boki, ale jeśli poświęcić mu trochę należnej uwagi, to nóżka łapie rytm i chciałoby się paść w ten nieco posępny dziki tan...
Mrs. Blaileen – o, naturalne bardzo przejście w bardziej zagnieżdżający się w głowie kawałek. Dalej jest posępnie trochę, ale o ile może chodzić o jakieś kwestie psychiatryczne, to z pewnością mamy do czynienia z osobnikiem inteligentnym i świadomym wielu rzeczy, więc nikomu z głowy włos nie zostanie zestrzelony i pewnie nawet nikt z zewnętrza się nie zorientuje (przy czym piszę tu o wrażeniach nie popartych studiowaniem tekstów). Jest troszkę takich muzycznych upierdliwości, które zeżrą następną płytę, ale tu jest to wszystko pod kontrolą i w idealnych dawkach.
Wynona's Big Brown Beaver – pewnie wielu z Was kojarzy klip, nie? O matko, niby jaja, ale co to jest za szał Lesa?... Zawsze mnie rozwalały te przygrywki tuż przed rozpoczęciem zwrotki, ale w ogóle, co on tu robi?... Zapamiętać się można w tym przeboju niemal. I ten brydż ze świdrowaniem Larry'ego... Plus solo na banjo (banjo?)... Jest niby wesoło, ale uważne ucho nie da się zwieść. To smutna płyta i śmiech stąd, to śmiech przez ból zębów spowodowany ich zbyt częstym zaciskaniem... Też jednak nie chciałbym Was wprowadzać w błąd – te różne powikłania podmiotu lirycznego, są nam oczywiście dostępne, ale nie narzucane.
Southbound Pachyderm – najlepszy na płycie? Transowa perka, gitara rytmiczna i prowadzący melodię bas. Les sobie coś tam smęci pod nosem. Tego niepokoju naprawdę nie da się strząsnąć z pleców. Jeszcze te basowe
strzały w... ?... serce? oko? ciemię?... Zapamiętują się chłopcy pod koniec, zapamiętuję się i ja...
Space Farm – i zaczyna się jakby
dziura w środku płyty. Sam utwór to czysty zgryw. Odgłosy różnych krówek, świnek i koników skwitowane dziwnymi dźwiękami. Za pierwszymi kilkoma razami rzeczywiście śmieszy, ale i pod tym jest smutno... Tyle tylko, że to nieco za mało by przyciągać uwagę.
Year of the Parrot – no cóż, głównie męczy i niewiele więcej da się o tym kawałku powiedzieć. Nie jest jakiś fatalny, ale po prostu na tle początku płyty wypada blado. Plusem jest to, że zostawia co nieco w pamięci i nie jest jak te, których nawet tytułów się nie pamięta. Fajne ucięte wybrzmienie na koniec.
Hellbound 17 1/2 (theme from) – a temu właśnie tego plusa brakuje... Chociaż w sumie kawałek chyba ciekawszy od poprzednika. Trochę dziwnych pisków i monotonny rytm. Za dużo co prawda czynników irytujących, ale można się zasłuchać. Tyle że niewiele z tego zostaje...
Glass Sandwich – kolejny, którego nie jestem w stanie sobie przypomnieć patrząc na tytuł. Ale chyba najlepszy spośród tej dziury, która jeszcze chwilę niestety potrwa. Kontrabas ze smykiem (chociaż zwykły bas chyba też jest) i wkurzająca gitarka Larry'ego (ale pod kontrolą). Jest trans więc jest dobrze. Ciekawe ilu perkusistów byłoby w stanie powtórzyć ten kawałek za Timem?
Del Davis Tree Farm – świetny riff przewodni basu, ale to jeszcze dziura. Nic jakoś szczególnie nie działa na nerwy. Po prostu zabrakło iskry. I jakiegoś melodycznego urozmaicenia.
De Anza Jig – o dziura minęła! Znowu jaja, w dodatku chyba najlżejsze na płycie. Wieśniackie country z banjo w roli głównej (jest tu to basowe?). Mimo wszystko się nie tarzamy ze śmiechu. Jest sympatycznie, ale nie zapominamy, po cośmy tu przyszli.
On the Tweek Again – męczą nas tu głębinowym kontrabasem i wariacjami Larry'ego, ale trudno nie zamilknąć na te parę minut. I nie piśniemy, nawet, gdy nas potraktują nieco brutalnie, bo to poważny kawałek, w którym i pogwizdywania należy przyjąć z szacunkiem. Wciąga.
Over the Electric Grapevine – Aaa... to niby tylko zagrywka na basie, ale przez te kilkanaście sekund można naprawdę odlecieć w ciemne fiolety kosmosu... I nawet jeśli reszta utworu nie spełnia nadziei, które w nim zdołaliśmy już ulokować, to i tak do końca pozostajemy z opadniętą szczęka, bo przecież to wejście przez perkusję do riffu międzyzwrotkowego i sam on do końca to po prostu majstersztyki. No i Larry na właściwym poziomie psychodelii. Wielkie, choć trochę niedopracowane (dlatego za "Southbound Pachyderm").
Captain Shiner – sympatyczne outro (na motywie z "De Anza Jig") typu:
zmęczyliście się? To dobrze, bo o to nam właśnie chodziło. Myślcie o nas jednak dobrze, jako i my o was zwykliśmy. I odpływają parowym stateczkiem w głąb misy po brzoskwiniowych falach...