Na Wschód od Edenu - powiem tak : kiedy zapominam o książce film bardzo mi się podoba...Kiedy sobie o niej przypominam i widzę CAŁKOWITE pominięcie postaci sługi Li oraz wrzucenie Samuela w dwa epizody, to czuję złość i rozczarowanie jakby ktoś wydarł mi serce...Dwie ulubione osoby występujące w powieści, jakże ważne w wymowie całej historii i jednej nie ma wcale, a druga (Samuel) jest całkowicie pozbawiona swojej roli dobrego kaznodzieji na rzecz postaci, który wpada z nowiną jak listonosz przynoszący telegram, czy sąsiad podrzucający ploteczki...
Oszukana - bardzo mi się podobał - klimat, muzyka, wyraziste kolory w odcieniach deep i w ogóle cała historia, której zakończenie na maksa mnie zaskoczyło.
Jeśli chodzi o Clinta jako reżysera, to jak na mój gust z początku w znacznej mierze było to powielanie historii/ciąg dalszy przygód policjantów a la Callahan, którzy mają do rozwiązania zagadkę pt. "kto zabija?". Przyjemne filmiki, choć humoru i zadziorności Harrego widocznie brakowało (swoją drogą ostatnio obejrzałam całą serię o Harrym plus sporą ilość filmów z Clintem i chociaż wiem, że schemat fabuły jest prawie ten sam, to muszę przyznać, że wciąga
).
Później ten "właściwy" etap zaczął się od filmu Bird o Ch. Parkerze (jeden z moich ulubionych filmów w ogóle), lata '90 - Unforgiven, Bridges of Madison County, Perfect World i nie-Eastwoodowe Midnight in the Garden of Good and Evil. Oczywiście nie obyło się bez ponownego romansu ze śledzeniem przestępców (np. Absolute Power, True Crime), ale myślę, że takim momentem przełomowym, od którego śledzę na bierząco co Clint robi i jak się trzyma, jest Rzeka tajemnic z 2003 roku. Jest już za stary, żeby biegać ze spluwą jako glina, więc zajmuję się innymi tematami i jak dotąd wybiera takie, które ja kupuję.
Gran Torino - takich recenzji, o których wspomniał Kot w ogóle nie rozumiem, bo jeśli ktoś ma zamiar czepiać się żartów tylko dlatego, że występują, bez zastanawiania się PO CO, to chyba niepotrzebnie film oglądał. Na samym początku podczas oglądania miałam wrażenie, że gdyby nie występ Eastwooda, to byłby to jakiś podrzędny film klasy B
, a z drugiej strony teraz sobie uświadamiam, że cała wartość tego filmu tkwi w prostocie. Tanio, prosto, aktorzy-amatorzy i Clint jako stary zrzęda, który tak naprawdę jest w tym filmie sobą tj. przedstawia starego człowieka, którym przecież sam jest - człowieka, który dużo widział, wiele przeżył, mającego poglądy i zapatrywania na rzeczywistość, których młodsze pokolenia w ogóle nie rozumieją. Pokazuje DLACZEGO taki człowiek może być sfrustrowany, trzymać karabin przy nodze i każdego , kto wejdzie na jego trwanik uważać za potencjalnego wroga. I tak naprawdę żarty, czy obraźliwe słowa w kierunku takich a takich społeczności stanowią tylko punkt odniesienia do wylewania żalu - ogólnie wobec ludzi, a nie konkretnej rasy, czy narodowości. Fakt, flim skupia się głównie na potyczkach słownych, sądów na temat "żółtków", ale Kowalski tak naprawdę kpi też z księdza, fryzjera-makaroniarza po to, by nie pokazać swoich prawdziwych słabości. Boli go, że
młodsi, w tym własny syn uważają go za starego dziada, którego zdanie się nie liczy, nie ma już nic do powiedzenia i trzeba go niańczyć. Niedostępność i nienawiść wobec otoczenia są tylko maską kryjącą staruszka, który tak naprawdę chciałby, żeby syn go traktował poważnie, żeby spuścił z tonu i nie traktował go jako ciężaru, którym musi się zająć w przerwach pogoni za karierą, pieniędzmi. Chciałby być pełnoprawnym i równym wobec innych członkiem społeczeństwa, a że nie może znieść pouczania od księdza, którego wg niego życie jeszcze odpowiednio nie doświadczyło, czy dominacji Chińczyków w dzielnicy buduje wokół siebie mur. Dopiero kiedy ten stary człowiek widzi, że ktoś go docenia, poświęca mu uwagę, potrafi przyznać się do winy, odnosić się z szacunkiem do starego człowieka...Kowalski zaczyna topnieć, dostrzega dobre cechy w ludziach młodych, nawet jeśli pozbawieni są znacznego bagażu doświadczeń...jest tak naprawdę strasznie żądny kontaktu, podtrzymywania nici porozumienia z tym, który chce dotrzymywać mu towarzystwa, poświęca mu uwagę...Myślę, że generalnie Eastwoodowi zależało na tym, by pokazać różnicę pokoleń, widzenie świata z perspektywy staruszka (myślę, że w dużej mierze jego własnej perspektywy) i niemocy wobec tego, że gdy on był dzieckiem, młodym mężczyzną świat wyglądał inaczej, kontakty międzyludzkie również przedstawiały się inaczej, a teraz gdy na stare lata pragnie nadal być CZŁOWIEKIEM...w oczach społeczeństwa jest tylko zbzikowanym, chamskim staruchem, który ma swoje fanaberie. I ewidentny spojler -
No i to zakończenie. Eastwood ze spluwą, ale pełen słabości, problemów ze zdrowiem. Eastwood, którego tym razem kula nie omija, ale tak naprawdę nie jest z tego powodu tym przegranym. Wygrywa - jest bohaterem, autorytetem, umiera jako człowiek szanowany, SPEŁNIONY (w końcu idzie na "wojnę" za świadomością tego, co może stracić, a jednak nie waha się tego poświęcić), doceniony w oczach ludzi, którzy potrafili i zobaczyli prawdziwą wartość CZŁOWIEKA, prawdziwą wartość Kowalskiego.