Nie ma co ściemniać, gdy miałem lat mniej więcej 14 był to zespół z mojej ścisłej czołówki, a kto wie, czy nie ulubiony.
Poznałem ich w roku 1990, gdy w Trójce na Liście miotało się "Knockin' on Heaven's door", przy okazji wykorzystania w jakimś filmie (Days of Thunder?) - szkoda że wtedy, dwa lata później byłby to pewnie jeden z Listowych przebojów wszechczasów. Następnego lata kolega na obozie w Lubuskiem puścił mi całe "Appetite for destruction", otwierający numer od razu mnie zachwycił. Onże to (kolega, nie otwierający utwór) uraczył mnie dość długim wykładem na temat długiego oczekiwania na nową płytę. Dołączyłem zatem do grona fanów i mogłem już śmiało mówić, że oto i ja na ową nową płytę z niecierpliwością oczekuję.
Podczas tego samego obozu wybraliśmy się na wiejską dyskotekę, która tak naprawdę była pretekstem do oglądania w lokalu hitów z puszczanej tamże MTV. Doznaliśmy podwójnego szczęścia - w tych to okolicznościach dane nam było po raz pierwszy w życiu ujrzeć teledysk do "You could be mine", będący tym samym, najeżonym scenami z filmu, zwiastunem drugiego Terminatora. Nie zapomnę tej chwili...
Potem - wiadomo. Niedługo po wakacjach ukazały się Iluzje i przez kolejne dwa lata zespół był wszędzie. Każda impreza szkolna i nieszkolna, każdy maraton przed MTV, każdy wieczorek z gitarą...
Appetite For Destruction - ***** bez wahania. Do pierwszej strony nie mam żadnych pytań, każdy utwór to arcydzieło. Ba - uwielbiany przez wielu "Paradise City" jest dla mnie wręcz najsłabszy! O wiele bardziej wolę punkujące "It's so easy" i bluesującego "Pana Brownstone'a". Druga strona już troszeczkę słabsza, "Anything goes" chyba w ogóle bym wywalił, ale ogólnie, cały album - petarda. Z tym że przyznaję, dziś słucha się już z lekkim uśmiechem, a głównym uczuciem jest u mnie nostalgia za czasami młodości dawno minionej.
Lies - ****1/2. Pierwsza strona to dla mnie niemal wzorzec koncertówki, takiej nieco brudnej, garażowej i jeszcze nieco amatorskiej. Ale "Reckless life" to wulkan energii, prawie jak na pierwszej płycie. Druga strona z zupełnie innej beczki. Chłopaki odsłonili balladowe ciągoty (na debiucie była w sumie tylko "Sweet child"), nawet "You're Crazy" przerobili. Śliczne "Patience", zadziorne "I used to love her, but I had to kill her" (tekstu ze słuchu uczyliśmy się na angielskim w ogólniaku) i najlepsze moim zdaniem "One in a million" z pamiętną frazą:
Police and niggers - that's right! - get out of my way!
Use Your Illusion - ****1/2. Jako całość. Mam problem z przypomnieniem sobie co jest na której części, zawsze traktowałem to jako jedną płytę - a ściślej jako czterokasetowy kompletny zestaw z firmy Takt (swoją drogą z dołożonymi nie wiedzieć jakim cudem dwoma utworami z Appetite). Pełen przekrój niemal wszystkiego co w amerykańskiej muzyce najlepsze. Łagodniejszy metal, hard rock, blues rock, ballady, country, jakieś boogie, no i rozbudowane - nie zawsze balladowe - długie formy. "November Rain" - wiadomo, mistrzostwo, zwłaszcza z teledyskiem. "Don't cry" - wersja radiowa tak mi się przejadła, że do dziś chyba wolę tę drugą, rozpoczynającą się od
If we could see tomorrow. Wspomniane "You could be mine" to chyba mój ulubiony utwór z całej ichniej twórczości. A dalej mamy przeróbkę utworu z Bonda, szaleńczo galopujące nie wiadomo dokąd "Garden of Eden", melodyjne i nostalgiczne "Yesterdays", śliczne "So fine" czy rozbuchane do granic zdrowego rozsądku "Estranged" (ale czy nie robi wrażenia to nagłe przyspieszenie przy słowach
Well, I jumped into the river too many times to make it home?).. Kilka wypełniaczy jednak jest ("Bad apples", "Coma", "Pretty tied up", a zwłaszcza "My world" i "Get in the ring"), stąd pół gwiazdki zabieram do kieszeni.
Kolejna przerwa w nagrywaniu nie zrobiła najlepiej mojej sympatii do GN'R. Spaghetti to już była tylko ciekawostka, której wysłuchałem raptem kilka razy - miałem już wtedy swoje Seattle. Ale do "Since I don't have you" do dziś mam duży sentyment. Demokracji nie słyszałem i jakoś niespecjalnie ciągnie.
Co jeszcze? Ha, trzeba nadmienić że na tym właśnie zespole uczyłem się angielskich przekleństw! Ukazywały się w Polsce wówczas, oczywiście nie do końca legalnie, takie książeczki z tekstami i ich tłumaczeniami. Zdobyć takie coś w Kamiennej było niemożliwością, ale sąsiad miał toto kupione gdzieś we Wrocławiu. Pół osiedla to od niego kserowało, pożyczając od rodziców pieniądze na opłatę tegoż powielenia. Ja miałem nieco łatwiej - mój Tato mógł w pracy kserować sobie ile dusza zapragnie, wykorzystywałem to niecnie, a on nie zgłaszał sprzeciwu. Przyznaję, że gdy dawałem mu do skserowania książeczki z tekstami Axla i spółki, w skrytości ducha zaklinałem los, by Tata przypadkiem, oczekując na rozgrzanie kserokopiarki, się w owe teksty nie wczytał...