Przyszedł czas na zespół, którego w ostatnim czasie najwięcej słuchamy. RAMMSTEIN.
Trudno będzie to ogwiazdkować, bo płyty są bardzo równe...
Oceniam jak zwykle dość ostro (tylko w wątku "bez prądu" jakoś pofolgowałem...), pamiętając, że
6 gwiazdek to The Wall i Legenda a
5,5 to mogła dostać L.A.Woman
A płyta tak wybitna jak Abbey Road dostała "zaledwie" pięć.
-------------
* * * 1/2
(płyta dobra)
(das beste Lied:
Rammstein
der beste Zeitpunkt: pierwsze uderzenie gitar w tymże utworze)
Bardzo udany debiut, choć w sumie najmniej ulubiona i najsłabiej mi znana płyta tego zespołu.
Niewątpliwie wielkim plusem jest tu mocne zakończenie - najlepszy utwór na koniec; potem grupa na długie lata jakby zatraciła tę umiejętność
Drugi utwór, który się wyróżnia to
Heirate mich, wykorzystany genialnie, choć tylko w małym fragmencie (ale jaka moc!!!) na Zagubionej autostradzie Lyncha.
Innym godnym uwagi momentem jest
Wilderwein, jedyna niemalże piosenka Rammsteina, w której nie dochodzi do "mocnego uderzenia" - jaka ładna za to
Ale to dopiero w Berlinie nadejdzie pełna moc tych piosenek...
* * * * 1/2
(płyta świetna)
(das beste Lied:
Tier (!),
der beste Zeitpunkt: solo klawiszy w
Du hast)
Jest coraz lepiej. Jedna rzecz tylko gorzej - na koniec płyty trafiły najsłabsze utwory i właściwie po Klavier można wyłączać...
Ale nie ma co narzekać. Mamy tu dwa hity,
Engela i
Du hast, z czego ten drugi to w pełni tego słowa znaczeniu wizytówka wczesnego stylu zespołu i do tego zupełnie fenomenalne wejście klawiszy, które wysokimi, ultraczystymi, świdrującymi dźwiękami rozdzierają gitarową burzę. Mamy
Tier, utwór o którym móglbym powiedzieć, że jest tak niedoceniony jak Piosenka po nic, mój ulubieniec, dreszczy normalnie dostaję!!! (ależ przygnębiający swoją drogą tekst); w nim znowu doskonałe wejście klawiszy (a może to jakaś wykręcona gitara?) po refrenie i jeszcze akustyk na początek i koniec.
Podobnie jak na poprzedniczce jest tu jedna ballada, nieco mocniejsza tym razem, ale równie subtelna i przejmująca -
Klavier.
Całość płyty jest nadzwyczaj spójna, wykonana i zrealizowana znakomicie.
Ta płyta pokazuje zespół o w pełni wykształconym, idealnie rozpoznawalnym stylu. Wielu się to nie podobało, bo - mówili - że to takie szczekane, bez polotu, jakby kto strzelał z karabinu maszynowego. No cóż, moim zdaniem zespół Rammstein zrobił genialny użytek ze swojego ojczystego języka (którego skądinąd nie lubię, choć na szczęście trochę rozumiem). Nie dość, że dzięki śpiewaniu po niemiecku pozostali oryginalni, reprezentują swój kraj, a nie robią import obcych wzorów - to jeszcze umieli zrobić z tego nieprzyjemnego szczekania znak rozpoznawczy, aż wręcz robi się to fajne
A muzycznie jest to proste, bez wątpienia - ale ta prostota posunięta tu do ekstremum daje mocno po głowie!
* * * * *
(płyta wybitna)
(das beste Lied:
Heirate mich (!!!!!!)
der beste Zeitpunkt: .. cholera trudno wybrać ... w każdym razie sekwencja
Wilderwein-Heirate mich-Du riechst so gut-Du hast jest POWALAJĄCA)
Ale dopiero tutaj to się robi coś! Definitywnie opus magnum podkreślające pierwszą część kariery zespołu. Taką moc brzmienia rzadko udaje się osiągnąć, do tego żywiołowe reakcje publiczności nadające płycie autentyzmu i charakteru takiego 100% LIVE -- ależ to ma kopa!
Ewentualnie jeden zarzut - ten co poprzednio - że na koniec albumu trafiły odrzuty, ale on tonie w morzu innych zachwytów.
Zaczyna się od rozgrzewki, od razu w wielkim stylu -
Spiel mit mir. I jadą materiałem z dwóch płyt na przemian; piosenki z debiutu wypadają tu ewidentnie lepiej niż na studyjnej, przede wszystkim dzięki entuzjastycznemu przyjęciu przez publiczność: musiało ono dodać muzykom skrzydeł i to słychać! Jak niesamowicie wybrzmiewa to ostatniej nuty
Wilderwein na przykład. Jakim czadem jest tu
Du riechst so gut.
No i
Heirate mich - w tej wersji dla mnie numer jeden w całym dorobku Rammsteina. Wersja studyjna jest dobra, ale taka jakby niedorobiona, bez rozwinięcia pełni możliwości, zresztą krótsza. A tutaj - więcej czasu dali sobie na wypielęgnowanie każdej chwili, świetne solo gitarowe, podczas którego któryś z muzyków odbył tradycyjny crowd-floating w pontonie
, doskonały, dramatyczny początek, świetnie się tego słucha, bo nie wiadomo dokładnie co się dzieje (znaczy wiadomo z wersji video
), ale można się domyślać z reakcji publiczności
. I wejście gitar a potem jeszcze przed wokalem dołączający do tego temat grany na klawiszach - to chyba byłby ten "najlepszy moment" płyty, gdybym już musiał wybierać.
Rewelacja!
* * * * * / znacznie mniej
(płyta... nierówna!)
(das beste Lied:
Sonne,
der beste Zeitpunkt: którykolwiek refren tegoż utworu z wokalizą w tle)
Niejasność punktowa wynika z tego, że ta płyta jeszcze bardziej niż dwie poprzednie cierpi na wyrzucenie odpadów na jej koniec.
Pierwsze sześć utworów zasługuje na najwyższe noty. Zespół przeszedł tu zadziwiająca przemianę, zaczął zupełnie nowy etap swojej twórczości. Wielu osobom, które nie były w stanie przebrnąć przez specyfikę wczesnego Rammsteina, nagle się bardzo spodobało! I nic dziwnego - jest tu ogólnie o wiele subtelniej, o wiele bardziej róznorodnie, o wiele wreszcie więcej MELODII. To jest chyba główna zmiana. Melodie i w warstwie wokalnej, i instrumentalnej weszły na pierwszy plan. Może zespół stracił przez to trochę na drapieżności? Ale na pewno nie w tych najlepszych utworach.
Sonne,
Mutter,
Mein herz brennt - to są perełki w twórczości Rammsteina, chociaż właśnie w porównaniu do wcześniejszych nagrań takie niby "softy". Ale w pierwszej szóstce mamy też rzeczy bardzo ostre, rytmiczne i niemal po staremu ... z tym, że jednak bardziej to dojrzałe.
I co się dzieje po wybrzmieniu utworu tytułowego? ... Nic się nie dzieje, panie, nic!
WYPEŁNIACZE.
Wielka szkoda. Ostateczna nota chyba jednak 4,5. Trzeba patrzeć bardziej na pozytywy
* * * * 1/2 - a może i 3/4
(płyta świetna)
(das beste Lied:
Morgenstern,
der beste Zeitpunkt:
... sie ist wunderschon! w tymże utworze;
ale spośród innych utworów:
...und die Vogel singen nicht mehr)
Właściwie powinienem osobno napisać pean na cześć utworu
Morgenstern, który uważam za najlepszy studyjny utwór zespołu Rammstein, a osobno na temat całej płyty, która skądinąd na początku zupełnie mi się nie podobała, a teraz w porywach mogłaby otrzymać najwięcej gwiazdek ze wszystkich poza Berlinem.
Wreszcie płyta jest ZBUDOWANA! Rozmieszczenie piosenek takie a nie inne sprawia, że jest tu odpowiednie stopniowanie nastroju, napięcia i ciężaru, i wreszcie jest porządny i początek, i zakończenie! To, co chyba najbardziej decyduje o wartości płyty to jej różnorodność. Reise to dla mnie pod różnymi względami taki Rammsteinowy Pocałunek mongolskiego księcia (proszę pamiętać, że tę płytę Armii cenię sobie nadzwyczaj wysoko): jest lżejsza niż inne, bardziej przystępna dla niewciągniętego słuchacza, bardzo właśnie różnorodna, ale nie chaotyczna, ponieważ wszystko ma tu swoje miejsce. Płyta z wielkim wyczuciem zrobiona. Kontynuuje rozpoczętą na Mutter zmianę stylistyki w kierunku bardziej melodyjnej i subtelnej.
Otwarcie płyty jest perfekt: utwór
Reise reise jest wręcz wymarzonym "rozgrzewaczem" a potem następuje
Mein teil, który jest jeszcze lepszy! I co można zrobić dalej? Okazuje się, że można, bo potem jest najdłuższy utwór i, ryzykownie, bo po po dwóch bardzo zapadających w pamięć bombach - coś zupełnie niecharakterystycznego, ale wcale nie gorszego:
Dalai Lama (utwór znakomity, ale skąd ten tytuł, ktoś wie?
). Dalej następuje jakby spłycenie materiału i pojawiają się hiciory,
Keine Lust,
Amerika i
Moskau, to takie utwory może nie nadzwyczajne a Amerika to klasyczny "niezwyciężony" przecie - ale nie uważam, by obniżały loty; jeżeli coś takiego mieli by grac w radio ... ho,ho! Oby! A pomiędzy hiciory umiejętnie wpleciony bodaj najbardziej nie-rammsteinowy utwór na płycie:
Los, grany niemal w całości przy akompaniamencie akustycznej gitary (jak ktoś dobrze zna Depeche Mode, to duuużo współnego można tu znaleźć), o interesującym tekście też...
Ale do rzeczy, bo po Moskau jest
Morgenstern - a ten utwór wyrasta wg mnie o klasę ponad całą resztę płyty. Utwór o szpetocie, która okazuje się piękna, gdy patrzeć sercem. Jest po prostu doskonały. Pełen dramatycznej atmosfery, która zagęszcza się z każdym kolejnym refrenem. Zwrotki szybkie i drapieżne - refren przejmujący i melodyjny, wprost przepiękny i dawkowany bardzo umiejętnie, żeby wciąż się go chciało więcej ... ! I te zejścia ze wzniosłego właśnie refrenu do okrutnego
hasslich ... du bist hasslich ... du bist einfach hasslich. Brrr! I niespodziewana, o potężnej sile rażenia, DRESZCZOWA puenta.
Poniekąd Morgenstern jest bardzo podobny do Sonne, ale lepszy o jedno - i tu bardzo się cieszę, że znam niemiecki - a mianowicie o najlepszy (nie widzę żadnej konkurencji) tekst w dorobku Rammsteina.
I wkrótce zakończenie, a więc
Ohne dich - i w ogóle nie chce słuchać opinii, że to przesłodzone czy coś. Piosenka jest piękna i basta!
Mówię, że to zakończenie, chociaż jeszcze
Amour amour przecież - utwór, który mnie nie przekonuje... ale on tu sprawia wrażenie epilogu, jakby płyta kończyła się na tych ptakach, co już nie chca śpiewać
bez ciebie, a na koniec jeszcze coś takiego osobnego, a zarazem bardzo nietypowego w dorobku zespołu - jakby bonus - właśnie Amour amour)
I tyle. Dochodzą jeszcze dwa świetne covery,
Stripped Depeszów i
Das Model Kraftwerku, oba potwierdzające klasę zespołu.