Korzystając z Forumowej koniunktury
na ten zespół chciałbym poukładać o nim kilka myśli. Nie wiem czy nie jest to - pod względem medialnym - w ogóle numer 1 jeśli chodzi o amerykańskiego rocka lat 60-tych; o dziwo, The Byrds są bardziej tam poważani niż The Doors. Bierze się to chyba z tego, ze uważa się że to oni wymyślili, albo przynajmniej znacznie przyczynili się do zaistnienia dwóch ważnych podgatunków:l folk-rocka i psychodelii. W obu przypadkach jest to opinia wyraźnie na wyrost, ale kto dziś pamięta o tym że to The Searchers pierwsi grali na 12strunowych Rickenbackerach... Po prostu amerykańskie Tylko Rocki wykreowały sobie The Byrds na podium. Czy słusznie? Zobaczmy:
MR TAMBOURINE MAN *** i 3/4 (1965)
best song: It's No Use
Podobno przełomowa płyta. Riff z
The Bells of Rhymney został sparafrazowany przez samych Beatlesów w
If I Needed Someone, i rzeczywiście takiego pomysłu na granie (12strunowy Rickenbacker Rogera McGuinna + niebanalne harmonie wokalne) nikt dotąd nie przedstawił z taką konsekwencją i wdziękiem. Odważne kower Dylana (tytułowy i All I Really Wanna Do) ze zmianami metrum i nawet formy w stosunku do oryginału powaliły krytyków na kolana. Niestety, co za dużo to niezdrowo. Okazało się ze nawet ja nie mogę znieść całej płyty na trzy głosy - wszystkie piosenki zaaranżowane są na jedno kopyto i tak naprawdę najbardziej bronią się nie te które rozpływają się w folkrockowej mazi ale Beatlesi z drugiej ręki - It's No Use, I'll Feel a Whole Lot Better, no, te co Soundropsi kowerowali
Zwraca uwagę obecność dwojga świetnych wokalistów: rozpaczliwie łkającego McGuinna i dobitnego Clarka. Plus pełne imaginacyi harmonie Davida Crosby'ego.
TURN TURN TURN *** (1965)
best song: The World Turns All Around Her
Utwór tytułowy jest dobrze znany i dobrze pokazuje wszystkie mocne i słabe strony wczesnych Byrds. Do tych pierwszych należą pomysł na kower, Rickenbacker wypełniający całą dostępną przestrzeń soniczną i dający odczucie pełni, solidne harmonie i coraz lepiej słyszalny bas (obok McGuinna, Chris Hillman wydawał się być tu jedynym wirtuozem, choć ta muzyka nie ma w sobie na szczęście nic z popisu). Do słabszych stron należy nieca toporność w brzmieniu, którą zawdzięczamy np. niepotrzebnemu unisonu głównych wokalistów - często na wczesnych płytach tego zespołu Clark i McGuinn śpiewają tę samą partię, a tylko Crosby lata w harmoniach nad nimi - niepotrzebnie tak, na pełen trójgłos poczekamy do płyty Younger Than Yesterday. No i trochę przytłaczające to brzmienie na dłuższą metę, nie ma (JESZCZE) przestrzeni w której można by odetchnąć - na nią poczekamy do płyty następnej. Dwa najlepsze numery to znowu odpryski ze stylu The Beatles: The World Turns All Around Her i You Won't Be Wrong. Zwraca też uwagę nietypowy harmonicznie numer If You're Gone - The Byrds zaczynają zwracać się w stronę transu (czy jak to się wtedy mówiło: "raga-rocka"
) Całość jednak bardzo nierówna.
FIFTH DIMENSION **** i 1/2 (1966)
best song: John Riley
Best song trochę na wyrost, bo to najważniejszy kower Soundrops, jak się wydaje - kompozycja z siedemnastego wieku czy coś, mówiąca o miłości, która
cierpliwa jest , bardzo dla mnie to zawsze było inspirujące. Uczciwie trzeba jednak przyznać że ten akurat utwór reprezentuje na tej - znowu - nierównej płycie część zachowawczą, żeby nie powiedzieć: anachroniczną. Dla mnie to mało ważne bo ja szukam melodii, ale nie ma co udawać: najważniejsze na tej płycie są rozbuchane wręcz freestylowe zagrywki McGuinna, które nareszcie dają wytchnienie od tej rickenbackerowej i wokalnej zawiesiny. Eight Miles High, I See You i What's Happening to najlepsze przykłady połączeń angielskich melodii z wręcz kakofonicznymi solówkami - i to działa. A przecież są tu i słoneczny Mr Spaceman i odlotowy (w dosłownym sensie) Lear Jet. Niestety niepotrzebny numer instrumentalny i blada przeróbka Hey Joe, przyćmiona za rok przez Jimiego, obniżają ocenę.
YOUNGER THAN YESTERDAY **** i 3/4 (1967)
best song: Thoughts and Words
To moja ulubiona płyta The Byrds, chociaż zdaję sobie sprawę, że jest dość piosenkowa i jeśli jest tutaj jakaś przełomowość, to nie wyraża się ona w podejściu i kompozycjach tylko w aranżacjach (np. świetne gitary od tyłu w Thoughts and Words - chociaż z drugiej strony gitary od tyłu czynią utwór Mind Gardens absolutnie ohydnym). Dla mnie to zbiór świetnych, mądrych i wzruszających piosenek. Everybody Has Been Burned, solowy niemal popis Crosby'ego, jest przejmująca pod względem wykonania i przesłania. Gdy zabrakło piosenek i głosu Clarka, mógł wypłynąć Hillman - i każda z jego piosenek na tej płycie trafia u mnie w czuły punkt, zwłaszcza niepozorna na pierwszy rzut oka Girl WIth No Name. Oprócz tego przejrzysta wersja ragi Why?, dla mnie lepsza od tych wykonań na Fifth Dimension. Nie zawsze jest dobry moment na tę płytę gdyż jej brzmienie, tak jak to często bywa u The Byrds raczej przytłacza niż unosi, ale czasami bardzo trafia.
NOTORIOUS BYRD BROTHERS ***** (1967)
best song: Get To You, Artificial Energy
Jednak to jest dla mnie najlepsza płyta Byrds, długo nie chciałem się do tego przed sobą przyznać, gdyż od pierwszego do ostatniego utworu, narkotyki można tutaj wręcz namacalnie poczuć
Dla straighta pozostają zatem świetne kompozycje, ale to mniej więcej jak zawsze, tylko że tym razem nareszcie brzmienie nie przytłacza, w końcu jest tutaj jakiś rodzaj czadu i przestrzeni, mówi się że riffo-refren numeru Tribal Gathering jest prototypem jakichś tam punkowych brzmień, dla mnie to znowu naciągane, ale przynajmniej pokazuje że rozszerzyła się paleta emocjonalna. Zespół nagrał tę płytę pokócony i w strzępkach a więc na deser dostajemy ukryty track będący zapisem kłótni o nagranie numeru Dolphin's Smile. Jako całość: pod względem przesłania, bardzo wątpliwe i błądzące, ale pod względem muzycznym: piersza klasa.
SWEETHEART OF THE RODEO** (1968)
best song: You Ain't Going Nowhere
Radykalna zmiana brzmienia. Nie ma Davida Crosby'ego i psychodelii. Jest Gram Parsons. To nawet nie jest country-rock. To jest po prostu radykalne (tzn. najczęściej wolne) country. Zrobione zapewne ze smakiem, bo amerykańskie Tylko Rocki padły przed tym na kolana. Ja - oprócz kowerów Dylana, które jedyne na tej płycie mają w sobie element rockowy - trzymam się od tego z daleka.
potem były jescze inne płyty, bardzo amerykańskie, ale zupełnie nie psychodeliczne i zupełnie nie-beatlesowskie. Może ktoś zna i opowie.