To trochę głupio tak pisać o swoim, ale (być może zabrzmi to pretensjonalnie, jest jednak prawdziwe) jest to jeden z tych licznych przypadków, gdy coś, co sam zrobiłem wydaje mi się nie należeć do mnie jako autora (nawet po fakcie, trudno mi uwierzyć w to, że sam tego dokonałem). W dodatku jest to jeden z tych nielicznych przypadków, gdy coś, co sam zrobiłem, naprawdę mi się podoba. Odczuwam więc pewną niewielką dumę, z przyjemnością wysłuchałem kilku pochwał, zabolały mnie niektóre obojętności, czy nieprzychylności, ale patrzę na tę
płytę jednak bardziej z zewnątrz i w sumie nie czuję w tym wszystkim jakiejś swojej specjalnej zasługi (zresztą, tak jak napisała
Elsea: pomysły najwyraźniej biorą się stamtąd, nie - stąd...).
Odwilż (Intro) –
Dzisiaj odwilż i wszystko cieknie. Wszystko cieknie... hehehe, nie, Świetlikami się nie inspirowałem, ale właśnie to cieknięcie, kapanie i swędzenie jakoś tak mi się rzuciło w uszy i już chyba roboczy tytuł brzmiał „Odwilż”. Wyszło wyjątkowo fajnie. Przede wszystkim ten jeden jedyny raz naprawdę dużo się u Dzikiegogza dzieje i właściwie wszystko jest z grubsza na swoim miejscu. Fakt, flet nie stroi, tu i ówdzie coś jest
niedociągnięte, ale generalnie jestem bardzo zadowolony. Fajny puls wyszedł. Melodika na koniec tak niby zwiastuje wiosnę i ten ostatni dźwięk, to jakby już pierwszy ciepły promień słońca. Bardzo też lubię to początkowe
sypanie się grzechotki. Dobry początek płyty, jak myślę.
Kwitnące mirabelki (Ze śmierci życie) – rozświetlone kwitnące mirabelki – co za widok to jest! Smukłe piękno, ale też ile niepokoju... jest w nich jakaś tajemnica, przed którą Kultura staje bezradna. Można dać się zwieść jakiemuś podskórnemu pogaństwu. W zeszłym roku chyba, w trakcie patrzenia na kwitnące mirabelki, ogarnęło mnie przerażenie. Nie niepokoi Was świadomość TAKIEJ potęgi: życia nie ma i nagle jest?!... nienajlepszy technicznie utwór dzieli się na dwie części: w pierwszej syntetyczny wibrafon opowiada o świetle prześlizgującym się między jasnymi kwiatuszkami (oczywiście najpierw był motyw wibrafonu, a dopiero potem interpretacja – skoro już znalazł się kandydat na zilustrowanie wiosny, to potrzebne było też przekonujące uzasadnienie), a melodika pcha historię do przodu, by wreszcie, szczególnie ostatnimi sześcioma dźwiękami, zatrzymać coś na kształt tańca na cześć życia i rozlać część drugą – czyli zamyślenie i przerażenie uformowane z pogłosów
zdjętych z melodiki (bardzo fajnie wyszła ta dawka
kosmosu na granicy akceptowalności dla przeciętnego śmiertelnika).
Upał (Zmęczenie) – to było tak:
zareklamowany przez Boskiego SGT. PEPPER’S LONELY HEART DUB BAND przypomniał mi o dawnej fascynacji dubem i równie dawnym marzeniu, by samemu duby
smalić. W jakiś czas po KOSMOS SZUMI powstał więc nieudany „Pierwszy śnieg”.
Boskey bardzo sensownie wytknął mi pewną rzecz, dzięki czemu do robienia dubów się chwilowo zniechęciłem, ale za to coś niecoś zrozumiałem. Zająłem się tymczasem inną koncepcją, wspomagając się między innymi
JAŁMUŻNĄ POSTNĄ. Bardzo chciałem przetłumaczyć tamtejszy minimalizm perkusyjny na swoje, ale długo nie wiedziałem jak to zrobić. Jednocześnie zacząłem na nowo słuchać dubów w dużej ilości i próbowałem ratować „Pierwszy śnieg” przy pomocy dogrania kilku rzeczy, w tym - partii melodiki. Koniec końców powstało „Zmęczenie”. Utwór jednak nie bardzo pasował do wspomnianej nowej koncepcji, więc po jakimś czasie zdecydowałem się na album czarodziejsko-dubowy, mentalnym patronem czyniąc (ale to po jakimś czasie dopiero) PULSES Extremadury. Płyta miała być bardziej intymna niż
światowa, więc ja w tym utworze zamiast pustyni widzę raczej zwykłe zmęczone sierpniowym upałem miasto, kurz i ubrania klejące się do skóry... A!
Boskey, z wielu nierówności na płycie zdaję sobie sprawę, ale akurat tego przyspieszenia grzechotek w ogóle nie słyszę.
Światło z miodem (Warszawska jesień) – to jesienne światło i tajemnice parku z moich założeń jakoś się mieszczą w aurze utworu, ale nie po raz ostatni wyszło, że zbytnia dyscyplina szkodzi moim utworom... no i nieco zamęczyłem sobie świetną końcówkę „Łapaczy wiatru” i teraz trochę jej unikam... podobają mi się natomiast te niepokojące tła. Fajnie wyszły.
Deszcz, wiatr i letarg traw (Koniec) – pozdro dla dawnej fascynacji zajontrejnowym sajberdabem! Hehehe, ten pewnie upierdliwy motyw
gitarowy ułożyłem ładne parę lat temu pod wpływem jakiegoś współczesnego izraelskiego filmu...
ciachnięcie gitary
Gera oczywiście przyspieszone, ale postanowiłem tak zostawić, żeby było dziwniej... zdaję sobie sprawę z tego, że utwór może nużyć.
Śnieg (Śnieg) – po końcu już tylko śnieg... zdecydowanie jest to utwór o zapatrzeniu i zdecydowanie jest to mój ulubiony kawałek z repertuaru Dzikiegogza. Właściwie niemal nic tu nie ma, ale jakoś mnie ujmuje ta nieśpieszność. Wszystko się tu udało. No może poza tym, że mojej żonie ta podstawa wygenerowana przy pomocy gitary kojarzy się raczej z rozstrojonym pianinem...
Na koniec chciałbym podziękować melodice, za to, że tak wdzięcznie daje sobą manipulować przy pomocy lekkiego dileja i słusznej dawki riwerbu.