Niewielu ludzi kupiło pierwszy album The Velvet Underground, ale niemal wszyscy z nich pozakładali własne zespoły.
Brian Eno
The Velvet Underground jest dla mnie zespołem numer jeden. Wspominałem już o tym wielokrotnie przy różnych okazjach. Od dawna szykowałem się by ogwiazdkować ich płyty, ale dopiero teraz, zmobilizowany przez Antiwitka, zebrałem się w sobie i postanowiłem stuknąć kilka słów. Trudno było mi znaleźć dystans do tematu, ale mam na dzieje, że udało mi się zdobyć choć na odrobinę obiektywności.
Podczas swojej krótkiej działalności zespołowi nie udało się odnieść ani sukcesu komercyjnego ani uznania wśród krytyków. To przyszło z czasem. Do inspiracji nimi przyznawali się m.in. David Bowie, Nirvana, Patti Smith, Joy Division, U2, REM i Sonic Youth by wspomnieć tylko tych najbardziej znanych.
Zespół został założony w 1964 roku przez Lou Reed'a (gitara, głos) i Johna Cale (bas, altówka, klawisze). Skład uzupełnili Sterling Morrison (gitara) oraz Angus Maclise (bębny). Ten ostatni jako trudny we współpracy szybko wylatuje z zespołu. Jego miejsce zajmuję Moe Tucker prawdopodobnie pierwsza rockowa perkusistka. Niedługo potem na zespół zwraca uwagę Andy Warhol. Staje się zarówno ich mecenasem jak i źródłem inspiracji dla zespołu. Załatwia też zespołowi kontrakt i umożliwia nagranie debiutanckiej płyty.
(Uśmiechnijcie się - macie kontrakt!)
The Velvet Underground & Nico
*****
(nagrana: 04-11.66/ wydana: 12.03.67)
Genialny album. Unikalne połączenie Rock and Rolla, Bluesa, Folku, Free Jazzu, muzyki awangardowej a nawet afrykańskiej (ulubionym wykonawcą Moe Tucker był Fela Kuti). Hałaśliwe gitary wraz z "plemiennymi" bębnami Moe Tucker i altówką Cale'a tworzą muzykę zarazem transową i drażniącą ucho. W trzech utworach wokalami zajmuje się Nico - modelka i aktorka "wkręcona" do zespołu przez Warhola.
Ta płyta to klasyk i nie ma tu słabych utworów. rozpisywanie się o wszystkich zajęłoby zbyt wiele czasu i miejsca, wspomnę więc tylko o tych najistotniejszych
Najmocniejszym momentem płyty jest
"Waiting For the Man" - kwintesencja stylu grupy. Skrajnie transowy rock and roll wzbogacony o partie fortepianu brzmiącą jakby grał na nim opętany Jerry Lee Lewis. Tekst to prawdziwy popis zdolności Reeda. Zainspirowana prozą Burroughsa opowieść o narkomanie czekającym na dilera w
samym środku Harlemu. Pierwszosobowa narracja jest oszczędna, ale wyjątkowo obrazowa. Wystarcza kilka słów by można sobie wszystko wyobrazić. I czy chodzi tu o odmalowanie samopoczucia narratora (
feel sick and dirty, more dead than alive), okolicy w której się znajduję czy też jego beztroski po zdobyciu towaru (
I'm feeling good, I'm feeling oh so fine. Until tomorrow, but that's just some other time), każdy element jest zwięźle choć precyzyjnie przedstawiony.
"Heroin" to jeszcze jeden kluczowy utwór. Kolejny raz tekst porusza temat narkotyków i kolejny raz wypowiedziany w pierwszej osobie. Jest to wyznanie narkomana który świadomie wybiera uzależnienie. Ucieka od świata bo nie akceptuje siebie samego ani otaczającego go rzeczywistości. Muzyka dopasowuje się do tekstu imitując zmiany nastroju pod wpływem heroiny. Utwór to rozpędza się to zwalnia, by w kulminacyjnym momencie eksplodować hałasem. Altówka Cale'a generuje wówczas dźwięk przy którym styropian trący o szybę brzmi wyjątkowo subtelnie. Słowa uznania należą się również Moe Tucker - jej bębny brzmią niczym rytm wybijany przez serce.
Oprócz "trudnych", hałaśliwych kompozycji na płycie sporo jest lekkich spokojnych piosenek.
"Sunday Morning",
"Femme Fatale" czy
"There She Goes Again" znakomicie uspokajają po takim na przykład
"Venus in Furs". Spośród "krótkich form piosenkowych" najlepiej wypada
"I'll Be Your Mirror" - przepiękny utwór zaśpiewany przez Nico. Również tekst jest bardzo ładny - ani słowa o narkotykach!
Warta wspomnienia jest okładka zaprojektowana przez Andego Warhola. Banan był tylko naklejką po "obraniu" której ukazywał się taki oto
obrazek.
Mimo, że brzmienie płyty może wydawać się dziś nieco archaiczne, nie zestarzała się niemal wcale i wciąż brzmi interesująco. W całości nie każdemu się spodoba, ale warto ją poznać. Jest tez na tyle różnorodna, że każdy może trafić na coś dla siebie. Jest tu niemal wszystko: od delikatnych piosenek po jazgotliwe improwizacje.
White Light/White Heat
*****
(09.67/30.01.68 )
The Velvet Underground dołożyli do pieca. Nagrana już bez Nico i Warhola płyta okazała się jeszcze lepsza od genialnego debiutu. Tym razem nie było już kompromisów na rzecz miłośników muzyki lekkiej, łatwej i przyjemnej. Większość utworów to atak na ośrodki słuchu. Tylko jeden -
"Here She Comes Now" (zcoverowany później przez Nirvanę) daję krótką chwilę wytchnienia w zalewie hałasu.
Brzmienie płyty jest wyjątkowo hałaśliwe. Partie gitar pełne są sprzęgów - pozornie przypadkowych, ale w rzeczywistości będących integralną częścią kompozycji. Stąd już naprawdę niedaleko do Sonic Youth.
Otwierający płytę
utwór tytułowy to niesamowicie żywiołowe granie. Utwór napędzany jest przez szalone dźwięki fortepianu. VU rzadko z niego korzystali, ale zawsze z wybornym rezultatem. Dzieła zniszczenia dopełniają rozbrajające chórki. Warstwa liryczna tekstu to wciąż klimaty "Better Life Through Chemistry", ale nie o Heroinie tym razem. By nie być monotematycznym, Reed napisał o efektach zarzucenia amfetaminy.
"The Gift" to prawdziwe cudeńko. W prawym kanale zespół gra motoryczny, posprzęgany kawałek instrumentalny, w lewym Cale czyta opowiadanie o gościu który wysłał się w paczce bo nie było go stać na podróż. Niestety dla niego, zakończenie jest w stylu Rolanda Topora. A wspominałem, ze trwa ponad osiem minut?
"Sister Ray" to trwająca prawie 18 minut improwizacja, nagrana od pierwszego podejścia. Szaleńcza jazda bez trzymanki. Dwie gitary, bębny i elektryczne pianino. Zespołowe współzawodnictwo - kto zagra najgłośniej? Wygrał Cale, ale omal nie zniszczył pianina. Tekst opisuje ostrą imprezę zakończoną morderstwem i wizytą policji. Inżynier dźwięku był tak zniesmaczony poczynaniami zespołu, że wyszedł z reżyserki. Powiedział, że nie ma zamiaru słuchać tego badziewu i mają go zawołać jak skończą. Łoś nie wiedział co traci.
Kolejny klasyk produkcji Reeda i spółki.
(Zmiana składu, zmiana brzmienia, zmiana wizerunku. Ach jakie szałowe szaliczki...)
The Velvet Underground
****
(11-12.68/03.69)
Po nagraniu "Reign in Blood" zespół dochodzi do wniosku, że mocniej się już nie da i trzeba postawić na klimat. W wyniku konfliktu o kierunek w którym ma zmierzać zespół, Reed wyrzuca Cale'a z zespołu. Jego miejsce zajmuję Doug Yule.
Pierwszy album w nowym składzie przynosi radykalne złagodzenie brzmienia. Miała na to wpływ kradzież efektów gitarowych należących do zespołu. Kompozycje również stały się przystępniejsze, bardziej konwencjonalne.
Zmieniło się też nastawienie zespołu. Wystarczy spojrzeć na tytułu piosenek: "Jesus", "Beginning to See the Light" czy "I'm Set Free". Wroga, aspołeczna postawa z dwóch poprzednich płyt wyjechała na wakacje. Zespół nie przestał być jednak "Wild at Heart". W
"I'm Set Free" padają słowa
And now I'm set free. I'm set free. I'm set free to find a new illusion. - gorzki komentarz do pleniącej się wówczas hipiserki.
Większość płyty to wyciszone, nastrojowe piosenki -
"Candy Says" (śpiewa Yule),
"Pale Blue Eyes", "Jesus", "I'm Set Free". Nalepiej z nich wypadają dwa pierwsze. Naprawdę ładne rzeczy.
"Jesus" jest znacznie ciekawszy pod względem tekstu niż muzyki.
Jesus, help me find my proper place. Help me in my weakness. 'Cos I'm falling out of grace. Trudno się było spodziewać, ze Reed napisze coś takiego.
Bardziej żywiołowe granie pojawia się w dwóch piosenkach:
"What Goes On" i
"Beginning to See the Light". Większe wrażenie robi ten pierwszy, ze świetnym riffem i solówka gitarowa brzmiąca jak dudy.
Najbardziej wyróżnia się
"The Murder Mystery" - dziewięciominutowy eksperyment. Tekst to absurdalny strumień świadomości, a raczej dwa różne. W każdym kanale słychać inny monolog. Interesujący pomysł, ale na krótki utwór. Przeciągany ponad miarę nuży zamiast zaciekawiać. Muzycznie też nic imponującego.
Prawdziwą perełką jest kończący płytę
"After Hours" - urocza i cudownie delikatna piosenka zaśpiewana przez Moe Tucker.
Nie jest to płyta przełomowa, ale słucha się jej przyjemnie.
Loaded
***1/2
(04-08.70/09.70)
"Loaded" to kolejny etap w ewolucji zespołu. Nie ma śladu po brzmieniowych szaleństwach. Płytę wypełniają konwencjonalne piosenki w sam raz do upchnięcia w radiowej ramówce. W zespole większy wpływ uzyskał Doug Yule. Nie tylko współkomponował materiał, ale również śpiewa w połowie utworów.
Płytę otwiera
"Who Loves the Sun" - milutka pioseneczka zaspiewana przez Yule'a. Dwie kolejne piosenki -
"Sweet Jane" i
"Rock and Roll" to absolutne pięciogwiazdkowce. Obdarzone rewelacyjnymi riffami (kto wie czy nie najlepsze jakie Reed kiedykolwiek stworzył) i świetnymi refrenami są ozdobą płyty.
Dalej robi się dużo gorzej
"New Age" i
"I Found a Reason" usypiają w trzy sekundy a "Lonesome Cowboy Bill" to jakiś żart.
"Cool It Down",
"Head Held High" i
"Train Round the Bend" nie są złe, ale ponad przeciętność się nie wybijają. Wieńczący płytę
"Oh! Sweet Nuthin'" zaciera nieco złe wrażenie - wspaniale rozwijająca się piosenka z fantastyczną perkusją.
Dużą wadą płyty jest nieobecność Moe Tucker. Była wówczas na macierzyńskim
- spodziewała się dziecka. Mimo, że we wkładce pojawia się jej nazwisko, w rzeczywistości na perkusji grali Doug yule,
jego brat Billy i jeszcze kilka osób. Różnica jest odczuwalna. Tucker grała w niepowtarzalny sposób i bez niej zespół nie był sobą. Zabrakło bardzo istotnego elementu.
W roku 1997 wydana została specjalna dwupłytowa "wersja reżyserska" albumu. Oprócz znanych już nagrań znalazły się tam wersje alternatywne, demo i odrzuty z sesji. Okazało się, że zespół odrzucił kilka piosenek lepszych od tych umieszczonych na płycie! Nie znalazło się miejsce m.in. dla
"Sad Song" i
"Satellite of Love" - nagranych później przez Reed'a na jego solowych płytach. Prawdę powiedziawszy na pierwszych jego płytach duża częśc materiału to pamiątki z czasów The Velvet Underground.
Mimo moich narzekań "Loaded" jest warta posłuchania. "Sweet Jane" i "Rock and Roll" to wspaniałe piosenki a i oprócz nich znajdzie się na płycie jeszcze coś dobrego.
Po nagraniu płyty, ale jeszcze przed jej wydaniem z zespołu odchodzi Lou Reeda. 23 sierpnia 1970 zagrał ostatni koncert z The Velvet Underground. Został on później wydany na płycie "Live at Max's Kansas City".
Squeeze
**1/2
(72/02.73)
Po odejściu Reed'a zespół nie zaprzestał działalności. "Squeeze" jest praktycznie rzecz biorąc solową płyta Douga Yule wydaną pod szyldem The Velvet Underground. Nie ostał się nikt z oryginalnego składu. Na niemal wszystkich instrumentach grał sam Yule. Tylko na perkusji udzielał kto inny - wypożyczony z Deep Purple Ian Paice. Płyta została wydana tylko w Europie i sprzedała się fatalnie (może to wina okładki?
). To był koniec działalności zespołu. W roku 1993 reaktywowany zespół zagrał trasę po Europie, ale to już zupełnie inna bajeczka.
Muzycznie "Squeeze" jest kontynuacją "Loaded" w gorszym wydaniu. Piosenki całkiem przyjemne, ale dość nijakie. Brakuje tu ręki Reed'a. Żadna piosenka nie wpada w ucho tak jak "Sweet Jane" czy "Rock and Roll". Po jednym przesłuchaniu nie właściwie do czego wracać.
Płyta została wydana tylko na winylu i nie wznowiono jej nigdy na CD (a ostatnie wydanie na czarnym krążku pochodzi bodajże z początku lat osiemdziesiątych) więc nie jest łatwo do nie dotrzeć. Jeśli ktoś jest naprawdę ciekawy jak brzmi ta płyta to w sieci można znaleźć wersje zempetrójczoną.
W niedalekiej (jak Bóg da...) przyszłości napisze o składankach i płytach koncertowych.