dobra, do rzeczy, parę luźnych myśli.
Slot Art Festiwal 2007 - Co za dużo ...
Tegoroczny Slot Art Festiwal (odbywający się od 11 do 15 lipca, tradycyjnie już, na terenie pocysterskiego pałacu w podwrocławskim Lubiążu) był moją już czwartą wizytą na tej imprezie. I, muszę przyznać, jechałem tam pełen obaw. Począwszy od pogody, która - delikatnie mówiąc - nie nastrajała optymistycznie, a skończywszy na niepewności związanej z moją ubiegłoroczną nieobecnością i ciekawością kierunku ewolucji SAF. Po przyjeździe okazało się, niestety, że większość moich złych przeczuć nie była bezpodstawna. Koszmarnie zabłocone pole namiotowe (na co jednak nikt nie miał wpływu), ogromne kolejki do pryszniców (co szczególnie widoczne było w ciągu dwóch ostatnich dni kiedy to pogoda diametralnie się zmieniła i słońce grzało niemiłosiernie, nie pozwalając nawet wejść do nagrzanych do granic możliwości namiotów) i trudności z dostaniem się na co ciekawsze warsztaty i - jak się później okazało - słaby dobór kapel, grających zarówno na małej, jak i na głownej scenie - to moje pierwsze skojarzenia z tegorocznym Festiwalem.
Jeśli chodzi o kwestie muzyczne, bo Slot jest przecież jak najbardziej muzyczną imprezą, z zespołów grających na małej scenie mogę wyróżnić Cockroach występujący pierwszego dnia (niestety w konkursie przegrał z brzmiącym jak kolejna kalka Linkin Parka Succumb) oraz warszawską Formę, w której, oprócz ciekawej, trochę toolowato brzmiącej muzyki uwagę publiczności przykuwał perkusista - szerzej znany z roli w telenoweli Klan. Jeśli chodzi o dużą scenę, mimo wszystko, pozytywnie się zaskoczyłem. Pierwszego dnia świetny koncert dał sztandardowy zespół SAF - 2 Tm 2,3 - punkowa energia bijąca z, dojrzałych już przecież (choć wcale tego nie było słychać - ani widać) panów plus Litza przeżywający drugą młodość i jego magiczna, poruszająca się z prędkością światła prawa ręka. Pozytywnym zaskoczeniem był całkiem udany występ świętochłowickiego Chico - jeśli będą rozwijać się w takim tempie, mogą w swojej muzycznej niszy - którą już odnaleźli - być naprawdę wyróżniającą się kapelą. Spore wrażenie robił także eksperymentalny skład Me, Myself & I znany z reklamy sieci komórkowej - jak sami piszą o sobie - "jest ich troje i ze swoim głosem robią praktycznie wszystko" - nie sposób się nie zgodzić (
http://www.myspace.com/mmipoland). Przedostatniego dnia festiwalu bardzo entuzjastycznie przez publiczność zostali przyjęci The Hot Stewards - międzynarodowy projekt członków innych zespołów występujących w Lubiążu we wcześniejszych latach, grający covery największych przebojów lat 80.
Po zakończeniu koncertów na głównej scenie, zabawa dalej trwała. Mimo dość sporego ścisku, walkę ze snem można było wygrać między innymi w wozowni, gdzie, jak co roku, obywały się projekcje filmów, w cafe kiwi i cytrynie, gdzie można było posłuchać muzyki eksperymentalnej i akustycznej, czy choćby po prostu potańczyć - w kalafiorze przy drum'n'bass albo w namiocie reggae, z którego ja wychodziłem dopiero, gdy robiło się jasno. Reggae tent, stosunkowo od niedawna na SAF, był dla mnie jednym z najjaśniejszych jego punktów. Wyraziści selektorzy (Sirki - jego pomysłodawca - z Czech czy Zasad Selekta z łódzkiego Pozytywnego Fermentu) a także soundsystemy - choćby Jam Vibez - skutecznie sprawiali, że nikomu nie chciało się spać.
Cykle wykładów pod platanem - coroczne miejsce słuchania i rozmyślania - tym razem wypadły słabo. Sy Rogers, były wokalista No Longer Music, a obecnie pastor, nie brzmiał, według mnie przekonująco, powtarzając te same historie po kilka razy, tonem średniowiecznego indoktrynatora. Także mało atrakcyjnie, w porównaniu do lat ubiegłych, wypadło Slot TV - chyba najpopularniejsza atrakcja festiwalowa - po raz pierwszy robiona przez szwajcarską ekipę Fuse Factory. Oprócz nieobecności Slotmana - superbohatera, którego śmieszne losy festiwalowicze śledzili co roku, nie obyło się bez dłużyzn oraz wpadek technicznych, co nawet (chyba po raz pierwszy w historii) publiczność skwitowała gwizdami i buczeniem.
Ale największym minusem tegorocznego Slotu była jego wtórność. Wcale nie chodzi o to, że impreza sama w sobie była zła - tak nie było, osoby bawiącę się w Lubiążu po raz pierwszy wypowiadały się o niej entuzjastycznie i w samych superlatywach - ale, jak dla mnie, mój czwarty SAF w gruncie rzeczy niewiele różnił się od tych wcześniejszych. Obsada prowadzących warsztaty była w dużym stopniu zbieżna z tymi z lat ubiegłych, a samo miejsce - mimo, że naprawdę piękne i wyjątkowe - może się już trochę znudzić. Muszę też wspomieć o horrendalnie drogiej gastronomii - przecież większość Slotowiczów to studenci i uczniowie - którzy przecież liczą się z każdym groszem - i ładnym ukłonem w ich stronę byłoby opuszczenie cen - choćby do normalnych detalicznych.
Na plus muszę zapisać warunki sanitarne panujące na terenie festiwalu - mimo naprawdę dużej ilości uczestników wszędzie dookoła było czysto, a wolontariusze bardzo sumiennie wykonywali swoją pracę umożliwiając - co na muzycznych imprezach w Polsce jest, niestety, rzadkością - komfortowe korzystanie z łazienek i toalet.
Ogólnie rzecz biorąc, tegoroczny Slot Art Festiwal był chyba najsłabszym w jakim miałem przyjemność uczestniczyć. Ale, jak już wcześniej wspominałem, być może po prostu w moim przypadku nastąpiło "zmęczenie materiału" i na jakiś czas powinienem sobie SAF - o ile nie zmieni lokalizacji - odpuścić. Ale komuś, kto jeszcze tam nie był, i kto chce spędzić kilka ciekawych dni, w przyjaznej, trzeźwej atmosferze słuchając muzyki i uczestnicząc we wszelkich innych atrakcjach możliwych na terenie imprezy - z czystym sercem mogę polecić udanie się na te pięć dni do Lubiąża.