Lecąc samolotem zachwycałem się ostatnio chmurami. Widoki, które zwłaszcza podczas lądowania się roztaczały, kiedy samolot powoli obniżał lot przez kolejne warstwy chmur, pomiędzy którymi rozbłyskiwało słońce i nieprawdopodobne gry cieni... coś niesamowitego, mógłbym cały dzień tak lądować.
Im więcej o tym myślałem, tym lepsza wydaje mi się analogia, którą sobie wymyśliłem:
chmury są jak góry - gwiazdy są jak morze
Ciekawe, że wolę góry od morza, ale jednak - jestem tego pewien - gwiazdy od chmur.
Ale wracając do analogii. Góry i chmury mają ze sobą mnóstwo wspólnego:
- różnorodność form
- dynamika
- wielopłaszczyznowość i wieloplanowość
- wielość barw...
Za to morze i gwiazdy - swoista nieskończoność i NIBY jednostajność, ale przecież w tej jednostajności można się roztopić bez końca... A zamiast wieloplanowości kolejnych pasm górskich lub warstw chmur - jedna płaszczyzna pełna nieskończonego migotania: światełek gwiazd albo odbicia światła w załamaniach wody.
Morze i gwiazdy mają w sobie coś bardziej z niebiańskiej nieskończoności (czasem mówią, że w niebie jest nudno, co za bzdura
![Rolling Eyes :roll:](./images/smilies/icon_rolleyes.gif)
).
Góry i chmury - z ziemskiego dramatyzmu.