Czas zakończyć udział w tym wybitnie nieciekawie rozwijającym się wątku, poświęcając post krajowi, któremu wystarczyło kilka dni, aby przekonać mnie, że status kraju nr 1 na liście najpiękniejszych należy się właśnie jemu.
Norwegia
Gdyby chcieć odwiedzić wszystkie miejsca odwiedzenia warte, rok podróżowania mógłby okazać się niewystarczający. Z drugiej strony, chyba właśnie w Norwegii najmniej boli zwiedzanie trybem japońskiego turysty. Pewnie, że z okien autokaru / samochodu nie moża poznać konkretnych miejsc choć w niewielkiej części tak dobrze, jak przełażąc je wzdłuż i wszerz, ale Norwegia jest całościowo tak piękna, że i ten sposób zwiedzania daje możliwość nieustannego zachwytu.
Norwegia to oczywiście przede wszystkim góry i morze, łączące się w sposób niepowtarzalny. Zanim jednak o najlepiej mi znanej Vestlandet (czyli części zachodniej, tam gdzie jeszcze można mówić o wschodzie i zachodzie), kilka słów o dwóch największych miastach.
Oslo oceniam najniżej z trzech odwiedzonych stolic skandynawskich. Architektonicznie jest niby miejscami podobne do Sztokholmu (jak choćby gmachy parlamentu i ratusza), położone w sumie też dość ładnie, bo z jednej strony nad fjordem, a z drugiej u podnóża pagórków, ale nie ma tam nic, co by zachwycało. Na uwagę zasługuje główna ulica miasta - Karl Johans Gate ze wspomnianym gmachem parlamentu i Teatrem Narodowym, a także położony na wzgórzu bezpośrednio nad zatoką portową Akershus - sam zamek może nie jest super ciekawy, ale z murów otwiera się ładny widok na Oslo i na Oslofjorden. Warto odwiedzić również słynną skocznię Holmenkollen, skąd po pierwsze miejscami jest widok z góry na Oslo, a po drugie Małysz wygrał tam pierwszy w karierze konkurs o PŚ
Ciekawsze od Oslo wydało mi się leżące na zachodnim wybrzeżu
Bergen. Miasto nie jest duże, do głównych atrakcji zaliczyłbym Bryggen, najstarszą dzielnicę, której znakiem rozpoznawczym jest ciąg niewielkich drewianych różnokolorywch domków stojących facjatą (jakby powiedziała pewna mieszkanka Bodzentyna w Świętokrzyskiem) do nabrzeża, a także Lille Lundgegaardsvannn - położone w samym środku miasteczka jeziorko. I właściwie niewiele więcej, gdyby nie to, że Bergen leży na terenie, w którym ziemia i woda znajdują się na wierzchu naprzemiennie, co musi robić mocne wrażenie z okolicznych wzgórz (na których niestety nie byłem, czego bardzo żałuję), skoro już z dróg dojazdowych do miasta, które opadają wraz z dolinami z głębi lądu wygląda to bardzo ciekawie.
Norwegia to nie pojedyczne wysepki geniuszu natury, tylko jeden wielki obszar będący jego przejawem. Będę się więc starał nie pisać tylko o konkretnych punktach, ale o całości przemierzonej trasy. Bo już przekraczanie granicy szwedzko - norweskiej daje przedsmak tego, co można zobaczyć w Norwegii. Most wysoko nad fjordem na dobry początek, a dalej jest już tylko lepiej. Najciekawszą turystycznie częścią Norwegii jest podobno część zachodnia, z punktu widzenia mieszkańca Oslo położona za siedmiomia górami, za siedmioma lasami i za krajową siódemką. Ta właśnie siódemka uważana jest przez przewodniki za najlepszą drogę wiodącą w krainę fjordów. Przyznać muszę, że jeśli nie jest najlepsza, to te lepsze muszą wykraczać poza skalę. Najpierw wiedzie wzdłuż Holsfjorden, który gdziekolwiek indziej byłby pewnie stałym bywalcem folderów turystycznych, tu jest po prostu jednym z setek podobnych zjawisk. Później znów mija jakieś jezioro, góry stają się coraz wyższe, aż w końcu prowadzi dnem Hallingdal, długiej krętej doliny o rozmiarach alpejskich, otoczonej głównie zalesionymi stokami. Obok drogi, oprócz obowiązkowej w dolinie rzeki, wije się trasa kolejowa Oslo - Bergen (mam nieodparte wrażenie, że dla miłośników kolei podróż na tej relacji to coś godnego polecenia). Jest pięknie, a to tylko marny wstęp. Kawałek za stacją narciarską w Geilo krajobraz znów zaczyna się zmieniać. Nikną drzewa, a szosa zmienia kierunek, pozostawiając dolinę daleko poniżej. Wwarto na tę dolinę spojrzeć - jezioro, typowe norweskie czerwone drewniane domki, a jak do tego trafi się jeszcze typowy norweski czerwony pociąg jadący brzegiem jeziorka, to wszystko zaczyna wyglądać z góry jak makieta, na którą modelarz - hobbysta poświęcił lata pracy. Droga pnie się w górę przez kilka kilometrów, po czym teren robi się całkowicie płaski. To
Hardangervidda - największy płaskowyż w Europie. Siódemka przecina go na północ od głównej części, a na południe od wyższej i bardziej nierównej. Krajobraz jest rewelacyjny - gdzie by nie spojrzeć (a wzrok sięga dość daleko, jak na płaskowyż przystało) widać trawę, głazy, wrzosowiska, bagienka, rzeczki i jeziora, wszystko to przykryte gdzieniegdzie płatami śniegu (przynajmniej w sierpniu, spodziewam się że wielkość tych płatów może się mocno zwiększać
). Żadnych drzew, choć wysokość bezwzględna nie jest jakaś imponująca - w tej części pewnie coś koło 1200 - 1300 m.n.p.m.
I tak przez jakieś 20 kilometrów, choć to tylko przecięcie w najwęższym miejscu. Do fjordów zachodniego wybrzeża już stąd niedaleko, a że fjordy to w końcu morze, więc i wysokość trzeba wytracić. Początkowo traci się ją niezbyt szybko, a to dlatego, aby możliwe było istnienie
Maaboedalen. Nazwanie tego cudu doliną jest chyba wyrazem skromności Norwegów. Dojeżdżając tam bowiem od strony Hardangervidda trudno się spodziewać, że ten płaski teren skończy się aż tak nagle. Dno Maaboedalen znajduje się nieco ponad 300m poniżej plateau i raczej nie jest znacznie węższe niż odstęp między jednym urwiskiem a drugim na wysokości drogi. A początek temu kanionowi daje imponujące zgrupowanie wodospadów, z których dwa największe to Voeringfossen (prawie 200m, ale najpotężniejszy i przez to najbardziej znany) i Tyssvikjo (ten ma 300m, tylko że mniej wody się leje).
W ten kanion można się zagłębić, czego nie zrobiłem, natomiast główna droga wiedzie teraz częściej pod ziemią niż nad, kręcąc przy tym mocno. Finalnie jednak wyjeżdża na dno doliny (kawałek dalej, gdzie rzeczywiście jest to już tylko dolina, choć wciąż głęboka i skalista), dokąd wiedzie aż do jeziora, poprzedzającego Eidfjord. I wciąż nie jest brzydko, bo góry wokół dość potężne, na tym końcu jeziora do którego się zjeżdża jest tylko trochę płaskiego (w sam raz na 5 domków, pole namiotowe i malutką plażę), a żeby dostać się na drugą stronę bajora drogą inną niż wodna, znów trzeba szukać szczęścia pod ziemią, bo wzdłuż obu dłuższych brzegów znajdują się pionowe ściany. Jeziorko to widać na fotce w głębi:
Na pierwszym planie to już Eidfjord, czyli odnoga potężnego Hardangerfjordu. Od tej pory fjordy to już stały element rozrywki. Na początku imponujące skały (góry wokół Eidfjordu mają nawet po 1500 metrów), a droga nr 7 najpierw wysyła człowieka na prom, co jest dobrym rozwiązaniem, bo można się rozejrzeć bez skrępowania na wszystkie strony, a potem ładuje się pod jedną z tych wielkich gór, by po paru kilometrach pod ziemią wydostać się za wszystkimi zatoczkami po drugiej stronie fjordu, tu już właściwego Hardangera, gdzie brzegi już nieco łagodniejsze, nawet drzewom chce się rosnąć. Chcąc dostać się do Bergen trzeba jednak rozstać się na trochę z fjordami, a zamiast tego warto zatrzymać się przy
Steindalsfossen
który, oprócz tego, że jest po prostu ładny, daje rzadką możliwość zwiedzania od środka, czyli przejścia między skałą a wodą. Kolejna atrakcja na trasie to ostatnia faza dojazdu do Bergen, o której już wspominałem - co chwilę jakiś tunel, woda naprzemiennie z lądem, fjordziki, zatoczki, półwyspy, wysepki i różne takie. Teraz niewielki przeskok na północ, nad największy norwerski fjord - Sognefjorden (ponad 200km długości). Ogrom tego fjordu robi wrażenie. Po drodze jeden z starszych braci karpackiej "Świątyni Wang" w Vik - znacznie ładniejszy niż to, co pozwolili sobie zabrać i przetransportować do nas. Sognefjorden jest inny niż Eidfjord i Hardanger - więcej tu przestrzeni, na łagodnych stokach po południowej stronie znajdują się rozległe łąki. Ale po północnej stronie widać już czapę lodowca Jostedal, a i stoki są skaliste. Północny brzeg obfituje w niespodzianki - aby z przeprawy promowej dostać się do leżącego tuż obok malutkiego miasteczka Balestrand, trzeba przejechać ponad 10km, objeżdżając piękną zatoczkę, wcinającą się głęboko w skalne mury. Dalsza podróż na północ stoi pod znakiem objeżdżania Jostedalsbreen. Jako że większego lodowca na naszym kontynencie podobno się nie uświadczy, objechanie go do łatwych nie należy. Na tym etapie podróży fjordów chwilo brak, ale są piękne doliny w alpejskim klimacie. Na dole płasko i trawka, miejscami jeziora, po bokach wysokie skały. Dość jednak objeżdżania, trzeba się lodowcowi przyjrzeć z bliska. Dobrym do tego miejscem jest
Briksdalen, u wylotu której znajduje się jezioro o wybitnie turkusowym kolorze, po drodze mija się kolejny w tym kraju efektowny wodospad
a na koniec dotrzeć do jęzora.
O położonym w pobliżu Nordfjordem pisać nie będę, bo nigdy nie skończę, a poza tym nie utkwił mi jakoś szczególnie w pamięci. Bardzo ładnie tam musiało być, ale w Norwegii to mało. Tym bardziej, że z Nordfjorden niedaleko już do największej perły Norwegii -
Geirangerfjord. To miejsce wymyka się wszelkim gwiazdkowaniom.
Wąski fjord o esowatym kształcie, po obu stronach 400 metrowe ściany, z których w kilku miejscach spływa sobie woda. I miasteczko Geiranger, do którego zimą można dostać się wyłącznie tym fjordem. Jest wprawdzie droga, ale prowadzi tak, jak widać na fotce - serpentynami ostro w górę. A widok z tej drogi jest absolutnie rewelacyjny, o taki:
Więcej o tym nie napiszę, bo nie potrafię. Cud.
Jadąc dalej na północ trzeba przeciąć jeszcze jeden niewielki fjord, dwa razy wspiąć się na sporą górkę i dociera się do
Trollstiggen:
Droga ma 11 zakretów, pokonuje 400m przewyższenia, a minąć się z samochodem z przeciwka można tylko miejscami. Po drodze jest jeszcze most nad wodospadem, jakby komuś było mało atrakcji.
A na samym dole stoi znak drogowy "uwaga troll", ale to już tak zupełnie na marginesie. Otoczenie tego miejsca też jest ładne. Krajobraz typowo górski, bliźniacze szczyty Kongen (Król) i Bispen (Biskup) wybijają się zdecydowanie ponad widoczną na pierwszej fotce dolinę.
To tyle chciałem. Dziękuję za uwagę. Dobranoc.